Tusk ma natręctwa na temat tego, że Kaczyński się przed nim ukrywa. Tylko po co miałby to robić? Do czego Tusk jest mu potrzebny?
Trudno się dziwić, że Donald Tusk chce porozmawiać z kimś poważnym. Na co dzień ma przecież tylko Borysa Budkę, Marcina Kierwińskiego czy Izabelę Leszczynę. Z nim samym poważni ludzie też nie chcą gadać, bo po co. Bardzo zabiegał np. o choćby krótkie spotkanie z Joe Bidenem podczas jego wizyty w Polsce, ale w Białym Domu słusznie uznali, że towarzysko to prezydent USA może porozmawiać z tysiącem innych osób, ale nie z Tuskiem. Bo co od Tuska zależy? Nic. Ale się stara, a nawet się narzuca. Jak 25 kwietnia 2022 r. Jarosławowi Kaczyńskiemu.
„Drogi Jarosławie, ja Ciebie od lat namawiam, stań do debaty. Nie ukrywaj się tchórzliwie za swoimi służbami, ministrami, kłamstwami. Polityka PiS-u była zbudowana przez te lata na wielu bardzo poważnych kłamstwach. Można byłoby sobie o tym naprawdę po męsku opowiedzieć przed kamerami wszystkich telewizji w uczciwej debacie”
– oferował Tusk swoje końskie zaloty. On po prostu za wszelką cenę chce uchodzić za kogoś poważnego.
Tylko kim jest Donald Tusk dla Jarosława Kaczyńskiego? Nie jest nawet politykiem parlamentarnym. Jest politykiem partyjnym i byłym kimś. Rozmowa z nim o pracach parlamentu i planach rządu nie ma najmniejszego sensu, bo Tusk byłby przeciw nawet wtedy, gdyby ustawowo potwierdzono, że w Polsce obowiązuje system metryczny i ruch prawostronny. Tusk potrzebuje rozmowy z kimś poważnym, żeby się dowartościować. On sam nie jest nawet wartym zachodu celebrytą. W tej kategorii to większy byłby sens rozmawiania z jego córką Katarzyną.
Tusk tak bardzo chciałby być dowartościowany, że aż naturalne wydawałoby się podsumowanie tych końskich zalotów słowami niejakiego Szymka z Budziejowic. Od lat były premier powtarza ten sam greps o „debacie”, jakby z rozmowy z nim coś miało wynikać. Przecież może mówić, co chce w swoich mediach. Tyle że potem jest to przedmiotem beki, a nie poważnych rozważań. Bo to jest już tylko facet z kiepskiego kabaretu.
Zełgał, że Jarosław Kaczyński mówił o sfałszowanych amerykańskich wyborach prezydenckich, ale jak uczniak to swoje łgarstwo chce zamienić w jakąś berbeluchę. Że niby inni mówili, że można mieć jakieś skojarzenia albo że były jakieś memy. Ale kogo to obchodzi? Przecież to kompletna dziecinada. Kłamstwa nie ustala się w ramach debaty, tylko albo ktoś mówi prawdę, albo nie. W rzeczonej sprawie Tusk łgał i to jest fakt, więc nie ma o czym debatować. Oczywiście nie chce się on przyznać do posługiwania się trzecią wersją prawdy wedle ks. prof. Józefa Tischnera.
Tusk udaje bohatera i deklaruje, że „na pewno nie da się zastraszyć”. Zastraszanie to wymaganie, by kłamca przyznał się do kłamstwa, a jeśli nie chce, żeby poniósł konsekwencje. Proste jak stylisko od szpadla. Zresztą każde dziecko wie, że nie ma sensu Tuska zastraszać, bo sam się boi bardziej niż ktokolwiek mógłby wymyślić. Bał się i się boi. Wystarczy przypomnieć jego bohaterstwo w Smoleńsku, Moskwie czy podczas rozmów z Angelą Merkel.
Tusk ma natręctwa na temat tego, że Jarosław Kaczyński się przed nim ukrywa. Tylko po co miałby to robić? Do czego jest Kaczyńskiemu potrzebna rozmowa z Tuskiem? Strata czasu. A jeśli przewodniczący PO chce autograf, to może poprosić przez sekretariat prezesa PiS bądź przez KPRM. Nikt się przed nim nie ukrywa, a nawet można powiedzieć, że jego natrętne domaganie się „debaty” to jakiś stalking. Jest zwykłym natrętem, których osoby publiczne mają na pęczki. A natręt o głośnym nazwisku niczym się nie różni od zwykłego natręta.
„Nie mam żadnych wątpliwości (…), że PiS, partia Kaczyńskiego, wielu polityków tej partii, wspierało Trumpa”
– nadaje Tusk. No i co z tego? Wspierali Trumpa jako prezydenta, bo zrobił wiele dla Polski, przede wszystkim w kwestiach obronności oraz uznania naszej wyjątkowej, heroicznej historii. Teraz popierają Joe Bidena, gdy również robi wiele dla Polski. A nawet można powiedzieć, że relacje polsko-amerykańskie na najwyższych szczeblach są obecnie intensywniejsze niż za prezydentury Trumpa. Czyżby Tusk popierał tylko tych światowych polityków, którzy nic dobrego dla Polski nie zrobili? To miałoby sens.
Były premier ma prawdziwą obsesję w kwestii kilku spotkań „konserwatywnej alternatywy” w Unii Europejskiej. Poszukiwaczy rozumnej alternatywy, a nie zwolenników likwidacji UE. Czyżby nie wolno było mieć innego zdania w sprawie przyszłości Unii? Dla Tuska pewnie nie wolno, co by wynikało ze sposobu sprawowania przez niego funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej.
Zbiera się na wymioty, gdy po raz kolejny Tusk wciska kit, jakoby największym złem w Europie nie był Władimir Putin, tylko parę spotkań z Marine Le Pen i Matteo Salvinim oraz partnerstwo z Viktorem Orban, którego Tusk, gdy rządził, uważał za swego wielkiego przyjaciela, choć na Rosję i Putina premier Węgier miał takie same poglądy jak obecnie. Oczywiście dawanie duszy Putinowi przez Angelę Merkel, Emmanuela Macrona czy samego Donalda Tuska to nie jest żaden problem. Zbrodnicze jest spotykanie się z Le Pen i Salvinim, co Tusk nazywa „zalotami”. Akurat jego zalotów do Putina nic i nikt nie przebije, a relacja z Merkel bardzo szybko przekroczyła etap zalotów, ale jest za wczesna pora, żeby publicznie nazywać to po imieniu.
Kilka spotkań z osobami, które już nie rządziły we Francji i Włoszech i z rządzącym Orbanem miało być „ze szkodą dla polskiego interesu, dramatyczną szkodą”. A wchodzenie w duszę Putinowi czymś takim nie było, szczególnie po Smoleńsku. I gwoli prawdy: Mateusz Morawiecki nie „wyrwał się tuż przed wyborami z tym poparciem dla Le Pen i atakiem na Macrona”, tylko wyrwał się z troską o zabijanych masowo Ukraińców i o zrównywaną z ziemią Ukrainą, których Macron po prostu zwodził, a wręcz oszukiwał. Na co prezydent Francji zareagował stekiem obelg. I to się nie powinno podobać byłemu polskiemu premierowi. Ale nawet na to nie wpadł, że mógłby bronić premiera własnego państwa. Skąd miałby to wiedzieć, skoro nigdy tego nie robił? I właśnie to „świadczy wyłącznie o kompletnym braku profesjonalizmu”. O braku paru innych rzeczy też świadczy.
Polskiego premiera Tusk wesprzeć nie może, bo nie ma pojęcia, czym jest narodowy interes, ale za to mianował się rzecznikiem prezydenta Francji. I zamierza „naprawiać” jakieś wydumane „szkody”. Niestety wszyscy pamiętają, jak Tusk naprawiał relacje z Rosją Putina i jak zapobiegał brexitowi. Może więc sobie darować. A kiedy deklaruje, że „w Europie, w różnych stolicach, w Paryżu, w Brukseli będę tłumaczył, że to wypadek przy pracy. Cały rząd PiS to wypadek przy pracy”, to tylko potwierdza, że on jako premier i rządy PO to były nieszczęśliwe wypadki, gdyby choćby brać pod uwagę wyrządzone wtedy szkody.
Tusk jako premier za granicą oczywiście się podobał, bo robił wszystko, czego tylko zagraniczne rządy sobie zażyczyły. I faktycznie „będziemy za to przez długi czas płacili bardzo wysoką cenę”, a nie za jakąś wydumaną „proputinowską międzynarodówkę”. Taka międzynarodówka znakomicie funkcjonowała w latach 2007-2015 z Tuskiem jako kierownikiem polskiego odcinka oraz Angelą Merkel jako Führererin całości. Jej efektem był zabór Krymu i wojna na wschodzie Ukrainy. A odłożonym efektem zbrodnicza agresja na Ukrainę w lutym 2022 r. Trzeba by uważać Polaków za idiotów, żeby zakładać, iż taki kit zostanie kupiony. Polacy nimi nie są, za to ci, którzy ich za takich uważają nie tylko. I to chyba najmniejsza z ich wad.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/595876-dlaczego-tusk-natretnie-domaga-sie-debaty-z-kaczynskim