W wywiadzie dla tygodnika „Polityka” Donald Tusk mocno popłynął. Oświadczył, że był politykiem, który ostro krytykował niemiecką politykę w sferze surowcowo-energetycznej:
To, że ja nie jestem politykiem agresywnym w retoryce, nie oznacza, że Polska za rządów PO nie była surowym krytykiem niemieckiej polityki energetycznej. Były kanclerz Schroder zaczął ten w sumie dość parszywy, podszyty korupcją manewr. Niemcy dały się skorumpować rosyjskim gazem – to obciąża także rządy Merkel, bez dwóch zdań.
Niestety, przewodniczący Platformy nie podał przykładów swoich działań w sferze mitygowania Niemiec. A przecież, skoro był „surowym krytykiem”, to nie powinien mieć problemu z przywołaniem cytatów, choćby łagodnych, skoro - jak twierdzi - nie jest politykiem agresywnym w retoryce. Na marginesie: Tusk jest politykiem bardzo agresywnym i bardzo brutalnym, zwłaszcza w polityce wewnętrznej.
Ale na tym nie koniec. Tusk przekonuje także, że w Europie uznawano go za polityka antyrosyjskiego, za „rusofoba”:
Paradoks polega na tym, że to ja w Brukseli miałem opinię rusofoba. Tam się za głowę łapali, nazywali mnie monomaniakiem, że ja wciąż tylko o Ukrainie i o zagrożeniu rosyjskim. Dla Europy byłem zbyt antyrosyjski, w Polsce PiS obrzucał mnie konsekwentnie błotem smoleńskich insynuacji.
Czy rzeczywiście Tuska uważano za „rusofoba”? Znów, dowodów brakuje, ale być może rzeczywiście, na tle szokująco ścisłego splecenia interesów rosyjskich i niemieckich, „młody Tusk”, w chwili, gdy obejmował rządy, mógł wydawać się niemieckim elitom politykiem zbyt skażonym polskim - dziś wiemy, że realistycznym i prawdziwym - spojrzeniem na Rosję. Nie można tego wykluczyć. Inna sprawa, czy kiedykolwiek poglądy Tuska w Berlinie lub w Brukseli traktowano poważnie; jego zależność od sił zewnętrznych była tak daleko posunięta, że w sprawach linii politycznej miał co najwyżej bardzo skromną autonomię.
Paradoksalnie, Tusk twierdzący, że uchodził na Zachodzie za rusofoba, oskarża sam siebie. Dlaczego? Bo staje się jasne, dlaczego zdecydował się na szalony „reset” relacji z Rosją, dlaczego zaczął budować coś, co niektórzy nazywają sojuszem Tusk-Putin. Można przecież zasadnie postawić tezę, że poszedł na współpracę z Kremlem nie dlatego, że tak definiował interes Polski, ale dlatego, że chciał oczyścić się z podejrzenia o niechęć wobec Rosji. Chodziło rzecz jasna o perspektywy kariery europejskiej, o której marzył od bardzo dawna. Spacery po molo, otwartość na rosyjski kapitał w sektorze naftowym i „pojednanie” budowane po tragedii smoleńskiej miały mu pomóc w zabiegach o taką czy inną funkcję zagraniczną. Bo Tusk wiedział, że politycy zwalczający rosyjskie wpływy na awanse liczyć nie mogą. I wyciągnął z tego straszliwe wnioski.
Tusk odniósł sukces. Skutecznie zwalczył opinię „rusofoba”, i dostał wymarzone stanowisko w unijnych strukturach. A że przy okazji naraził interesy i bezpieczeństwo Polski? Cóż, to akurat nie jest żadnym zaskoczeniem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/595323-tusk-odniosl-sukces-skutecznie-zwalczyl-opinie-rusofoba