Nie do wiary, że to już 12 lat! 12 lat temu rozpacz mieszała się z niedowierzeniem, że to niemożliwe, że takie rzeczy się nie dzieją, że samoloty z głową państwa i elitą polityczną kraju (ze wszystkich stron sceny politycznej, o czym warto pamiętać) nie spadają od tak po prostu. Każdy z nas chyba pamiętał, gdzie był i co robił w tamtej chwili, gdy pojawiły się pierwsze informacje, i kolejne coraz gorsze.
12 lat później nikt już nie może mieć wątpliwości jak dalekowzroczny był prezydent Lech Kaczyński, gdy 12 sierpnia 2008 roku przyleciał do zaatakowanej przez Rosjan Gruzji, aby pokazać Gruzinom, że nie są sami. I wygłosił historyczne przemówienie. Które, im dalej od tamtej chwili, tym bardziej szokuje aktualnością i wizjonerstwem.
Dziś też bardziej niż kiedykolwiek widać jak bardzo Lech Kaczyński przeszkadzał Władimirowi Putinowi i realizacji jego planu. Dziś nikt już nie ma wątpliwości, że zbrodniarz z Kremla zdolny jest absolutnie do wszystkiego, nawet do tego w co wielu nie chciało wierzyć. Dlatego nikt myślący nie może dziś wykluczać zamachu. Lepszego momentu na wyjaśnienie tej sprawy do końca już nie będzie.
Tymczasem powróćmy pamięcią do 10 kwietnia 2010 roku i tego jak ten dramatyczny moment zapamiętała i opisała Marta Kaczyńska, w wywiadzie-rzece, który miałam przyjemność zapisać. Książka „Moi Rodzice” ukazała się w 2014 roku.
To była sobota rano. Jak zawsze wstałam, żeby przygotować śniadanie dla dzieci. Mąż był za granicą. Planowałam spokojny dzień z córkami. Włączyłam telewizor. Chciałam zobaczyć transmisję z uroczystości w Katyniu. Nie miałam zamiaru oglądać całości, bo zawsze denerwowałam się publicznymi wystąpieniami taty, choć on wypadał bardzo dobrze – miał fenomenalną pamięć i zazwyczaj mówił bez kartki. Być może, paradoksalnie, zamiast niego odczuwałam tremę i w związku z tym miałam taki dziwny zwyczaj: przeważnie oglądałam początek i koniec wystąpienia, a ewentualnie już po wszystkim odtwarzałam sobie środek. Nagle usłyszałam, jak dziennikarz mówi, że rozpoczęcie uroczystości opóźnia się z powodu problemów z lądowaniem. W tamtej chwili przypomniałam sobie wizytę rodziców w Mongolii, gdzie z uwagi na kłopoty techniczne Tu-154M byli zmuszeni wypożyczyć samolot tamtejszego rządu. Zaczęłam zmieniać kanały telewizyjne, by sprawdzić, czy dziennikarze z innych stacji nie przekazują bardziej aktualnych informacji. Wierzyłam, że za chwilę usłyszę, że samolot z prezydencką delegacją właśnie wylądował.
W mediach pojawiały się jednak kolejne niepokojące sygnały, więc postanowiłam zadzwonić do funkcjonariuszy BOR-u. Wydawało mi się wówczas, że przekaz informacji w służbach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo głowy państwa jest błyskawiczny. W BOR-ze nic nie wiedzieli. Zatelefonowałam więc do jednego z osobistych oficerów mojej mamy, ale on również nie miał żadnych dodatkowych wiadomości.
Zaczęłam telefonować do rodziców. Kiedy nie udało mi się do nich dodzwonić, tłumaczyłam sobie, że na pokładzie samolotu wyłączyli komórki. Gdy pojawiła się informacja o pożarze, wciąż wierzyłam, że rodzicom nic poważnego nie mogło się stać. Na kolejną informację, tym razem o śmierci kilkudziesięciu pasażerów, zareagowałam podobnie, cały czas wypierając negatywny scenariusz i próbując zapanować nad lękiem. Nadal dzwoniłam do rodziców. Wybierając numery jak automat, wciąż wierzyłam, że przeżyli. A potem w telewizji powiedziano, że wszyscy pasażerowie zginęli. Gdy odczytywałam po raz kolejny tekst wyświetlany na żółtym pasku informacyjnym, nadzieja gasła. Nagle zamknął się pewien rozdział życia, choć w tamtych chwilach nie mogłam w to uwierzyć. Przecież katastrofy z parą prezydencką na pokładzie i delegacją najwyższych przedstawicieli państwa się nie zdarzają, przecież wymagania dotyczące bezpieczeństwa lotów z takimi osobami są tak rygorystyczne, że nic złego nie ma prawa się stać…
Tego dnia nikt oficjalnie nie poinformował mnie o śmierci moich rodziców.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/593841-zbrodniarz-z-kremla-jest-zdolny-do-wszystkiego