Coraz wyraźniej widać, że rządy w Warszawie i w Budapeszcie różni naprawdę wiele w podejściu do Rosji. Polska jest krajem, który z całych sił wsparł walczącą bohatersko Ukrainę. Proponujemy nowe sankcje, nowe działania, piętnujemy tych, którzy dalej chcą kolaborować z Moskwą. Węgry potępiły napaść, ale jednocześnie wysyłają coraz mocniejsze sygnały o przeciwnym wektorze - wzywają ukraińską ambasador do MSZ, a premier Orban dywaguje o prawdziwości doniesień z Buczy. Różnice, niestety, narastają. W tej zasadniczej sprawie to Warszawa ma 100 proc. racji, i sądzę, że Budapeszt wcześniej czy później przekona się, że popełnia duży, kosztowny błąd o wymiarach historycznych. Mimo tych sporów niedzielne wybory na Węgrzech to także cenna lekcja w sferze politycznej. Oba społeczeństwa są bowiem dość podobne - rzecz jasna w takim zakresie, w jakim możliwe jest podobieństwo między narodami (każdy naród stanowi unikalną, osobną całość). Druzgocące, czwarte z rzędu zwycięstwo Fideszu, który uzyskał ponad 2/3 mandatów w parlamencie, zdobywając ponad 53 proc. głosów, pozwala na wyciągnięcie kilku wniosków.
— 1. W czasach niestabilnych, w okresie zagrożenia wojennego, decydująca jest popularność i osobowość przywódców politycznych. Wyborcy głosowali na kandydatów w okręgach, na listy partyjne, ale w istocie powierzyli władzę jednemu człowiekowi: Viktorowi Orbánowi. Do wyboru mieli Pétera Márki-Zaya, burmistrza małego miasteczka, bez doświadczenia w dużej polityce, do tego dość ekscentrycznego. Nawet dla tych, którzy politykę Fideszu w wielu obszarach krytykują, wybór był oczywisty. To właśnie osobista popularność Orbána (60-70 proc. aprobaty), większa niż zwyczajowe notowania jego partii, pozwoliła partii rządzącej odnieść tak druzgocące zwycięstwo.
— 2. Kampania została zdominowana przez wojnę, i została sprowadzona do walki dwóch arcyprostych przekazów. Fidesz mówił o „wyborze między pokojem a wojną”, i zapewniał, że „będzie strzegł pokoju i bezpieczeństwa Węgier”, podczas gdy opozycja zadeklarowała, że „to jest nasza wojna”, i „trzeba wybrać między węgierskim Putinem a Europą”. Wszystkie inne wątki właściwie nie istniały, stanowiły co najwyżej tło. Wniosek z tego oczywisty: jeżeli chce się wygrywać, trzeba bardzo starannie przemyśleć główne przesłanie polityczne kampanii. Musi być ono zarówno mocne, czytelne, jak i akceptowane przez 3/4 społeczeństwa. Tak właśnie było w przypadku „pokojowego” przesłania Viktora Orbána. Na Węgrzech zadziałał więc swoisty odwrócony „efekt flagi”: zjednoczenie wokół władzy w imię uniknięcia kłopotów.
— 3. Fidesz wygrał dzięki głosom prowincji. Na 106 okręgów jednomandatowych wygrał w 88. Poza stolicą przegrał jedynie w Peczu i Segedynie. Struktura wyborcza Węgier upodobniła się więc do tej znanej nam z Polski. To pokazuje, że jeżeli o zwycięstwo walczą ze sobą dwa bloki - konserwatywny i lewicowy - droga do sukcesu prawicy nieuchronnie wiedzie poprzez mobilizację wsi i mniejszych miejscowości. Co więcej, może to być baza pozwalająca nie tylko na okazjonalne zwycięstwa, ale także na regularne odtwarzanie większości. Presje związane z globalizacją kulturową chyba trwale uniemożliwiają zdobycie większości w dużych ośrodkach miejskich. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawer w Budapeszcie Fidesz osiągnął ponad 40 proc. głosów, i wywalczył dwa mandaty; jego miejska pozycja jest więc lepsza niż pozycja PiS-u w Polsce.
— 4. Bezcennym zasobem Fideszu był - jak zawsze - Ferenc Gyurcsány, lider Koalicji Demokratycznej, a do 2009 roku premier postkomunistycznego rządu, który doprowadził kraj do ekonomicznej i społecznej katastrofy. To Gyurcsány - człowiek bez wątpienia politycznie utalentowany - uniemożliwia odbudowę węgierskiej opozycji. Naznacza swoim dziedzictwem każdego, kto podejmie z nim współpracę, i wciąż stanowi doskonałe tło dla prospołecznych i gospodarczych działań rządu. Teraz będzie liderem opozycji, bo to jego ugrupowanie wprowadziło do parlamentu 16 posłów. Dla Fideszu to doskonała perspektywa przed wyborami w 2026 roku. Porównania z rolą, którą w Polsce odgrywa Donald Tusk, nasuwają się same.
— 5. Czy klęska opozycji oznacza, że idea zjednoczenia wszystkich sił politycznych była błędna? Nie do końca. Węgierska ordynacja jest formalnie mieszana, ale w istocie większościowa; nie tylko dlatego, że większość mandatów (106 na 199) przypada na jednomandatowe okręgi wyborcze, ale dlatego, że „zmarnowane” głosy z JOW-ów (te, które padły na przegranego, i te, które stanowią różnicę pomiędzy minimalną większością a realnie uzyskanym wynikiem przez zwycięzcę) przechodzą na listę partyjną. Dopóki Fidesz ma pewne ponad 40 proc. głosów, opozycja musi wystawiać po jednym kandydacie w każdym okręgu, jeśli marzy o sukcesie. Co więcej, ta pstrokata, wewnętrznie sprzeczna opozycja mogła wygrać; po udanych prawyborach objęła nawet prowadzenie w sondażach. Klęskę przyniosły: wojna, wewnętrzne konflikty, oraz załamanie się wizerunku Pétera Márki-Zaya, który ostatecznie przegrał też w swoim własnym okręgu z kandydatem Fideszu János Lázár, także pochodzącym z Hódmezővásárhely.
— 6. Fakt, że Péter Márki-Zay nie udźwignął roli kandydata na premiera zjednoczonej opozycji, potwierdza, że w ustabilizowanych demokracjach politycy bez dużego doświadczenia, faktycznie pół-amatorzy, nie mają wielkich szans. Przypominają się los Mateusza Kijowskiego czy Ryszarda Petru, przy wszystkich różnicach. Márki-Zay to człowiek niepozbawiony talentów, ale jednak zbyt swobodnie traktujący politykę, która w czasach demokracji medialnej wymaga ogromnej samodyscypliny, planowania celów, skupienia przekazu na kilku zaledwie punktach. Publicystyka polityków zabija.
— 7. Fidesz tak rozbudował i naoliwił swoją maszynę polityczną, że pokonanie go wymagałoby od opozycji nie tylko pełnej mobilizacji, ale również sporej dawki szczęścia. Dominacja partii Orbána jest nieporównanie większa z pozycją, którą w naszym życiu politycznym, gospodarczym, społecznym i medialnym zajmuje Prawo i Sprawiedliwość. Polacy nie zaakceptowaliby drogi, którą poszedł premier Orbán; uznaliby, że to jednak zbyt silny gorset, duch przekory szybko przyniósłby nam jakąś rewolucje. Z pewnością jednak działania w sferze okołopolitycznej zasługują na uwagę. Bo Fidesz to nie tylko struktury partyjne, ale także mnóstwo instytucji analitycznych, okołomedialnych, akademickich, które pozwalają równoważyć naturalną przewagę lewicy wśród elit. Inna sprawa, że na Węgrzech jest tylko jedno miasto o charakterze metropolitarnym; w Polsce takich ośrodków jest co najmniej kilka.
— 8. Wreszcie, warto zwrócić uwagę, że presje zewnętrzne - unijne, płynące z zagranicznych mediów - nie odegrały właściwie żadnej roli w czasie kampanii. Są to działania o intensywności takiej samej, z jakimi mierzy się Polska. Presja zewnętrzna jest więc skuteczna jedynie w pierwszym okresie; później społeczeństwa przyzwyczają się do ataków, pojawia się też duch przekory, premiujący atakowanych. Co ciekawe, na ostatniej prostej kampanii politycy Fideszu obawiali się przede wszystkim krytycznych głosów płynących z Warszawy. Polski głos był i jest ważny dla części prawicowo nastawionych Węgrów.
Niezależnie od różnic w polityce zagranicznej, zwycięstwo Fideszu jest dobrą wiadomością dla Polski. Gdyby rząd w Budapeszcie upadł, Bruksela i Berlin wyczułyby szansę na dokończenie procesu politycznego „ujednolicania” Europy. Niedzielne wybory oddalają perspektywę naszej samotności w relacjach z chwilami bardzo agresywną Brukselą.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/593399-8-wnioskow-z-wegierskich-wyborow-czy-tusk-to-nasz-gyurcsany