Pisać o swoich osobistych wdzięcznościach może i nie wypada, ale pomijać tych co wspierali na wojnie byłoby grzechem większym niż szczere i gorliwe „dziękuję” dla tych, co pomogli na wojnie.
Zwłaszcza że Witia okazał się nie tylko ochotnikiem - paramedykiem, ale też znanym na Ukrainie tiktokerem, dwukrotną gwiazdą programu MasterChef. To on mnie poznał z Bogdanem, który woził mnie po frontach wokół Kijowa, a samochód w złej chwili mu zgasł tylko raz, na trasie do Czernihowa, popchnęliśmy go szybko w stronę pozycji ukraińskich, bo głupio by było zostać na ukraińskiej ziemi z powodu uszkodzonego gaźnika. Komandir Konstantin obdarował mnie podarkami jak hetman kozacki posła koronnego, ale tyle tego żelastwa było, że nie zmieściło się do plecaka i zostało w niepozoronym pokoiku jednej z kijowskich kamienic, jak ktoś znajdzie, niech się nacieszy do woli. Poznał mnie za to z Władem, młodym operatorem, który biegał ze swoją kamerę wokół wysadzonych w powietrze gmachów i ustrzelonych pojazdów. Wiele z tych materiałów widzowie telewizji wPolsce.pl widzieli w naszych programach. Wład z kolei na wyjeździe do Makarowa przyzwał dwóch kolejnych operatorów, których trzeba było ściągać z zaminowanego miasta, bo przecież i tak tam byliśmy z delikatnym naruszeniem przepisów i nie wypadało merowi miasta wchodzić na głowę w poszukiwaniach żądnych materiałów młodzieńców.
Szaleńcy ojczyzny
Małżeństwo Zoi i Dimy to materiał na legendę, nie zdziwię się, gdy moje dzieci będą kiedyś składały kwiaty pod ich pomnikiem albo tablicą pamiątkową, a ich Sienkiewiczowskie bohaterstwo opisze ktoś po zwycięskiej wojnie. Dobro, które przynoszą, kiełkuje w licznych kontaktach, ale uwierzcie mi państwo, ludzie, którzy wiosłują po rzekach z żywnością dla głodujących, obleganych miast i wsi, wiosłujący pod rosyjskim ostrzałem, to obrazki godne pędzla Emanuela Leutze’a. To dzięki nim poznałem też pułkownika Wiktora Czaławana, ukraińską mieszankę Wołodyjowskiego z Kmicicem, o którym będzie jeszcze mowa w osobnych reportażach. Jego ekipa powiozła mnie w niedostępne i ważne miejsca, które uzmysłowiły mi skalę ukraińskiej determinacji w obronie ojczyzny. To oni pilnowali w Irpieniu, by żaden ork nie odstrzelił mi głowy. Sergiej, Swieta i Jegor stali się moimi wrotami do Charkowa - bezpiecznymi, pełnymi żartów, toastów, rozmów po wiejskich domach i barykadach. Borys i Jula są grafami podziemnego Charkowa, miejskimi partyzantami, których fenomenu żyjący na Zachodzie człowiek łatwo nie pojmie. Mądrzy, zawzięci, niezwykle odważni, choć mroźnej nocy w podziemnym schronie z kotem, próbującym mi wydrapać oczy nie będę zaliczał do najwygodniejszych. Ale nawet ten Sasza taksówkarz, który powiózł nas do zbombardowanej dzielnicy, zasługuje na wyróżnienie. Przyjechał do Charkowa ze spokojnej Połtawy, bo nie mógł bezczynnie wysiedzieć w swoim mieście. Nie włączył licznika gdy wraz z Andrzejem Lange z Polskiej Agencji Prasowej biegaliśmy wokół płonącego budynku. Właśnie - Andrzej Lange, jeździliśmy wspólnie przez bodaj dwa tygodnie, za poły podszytej baranią skórą kurtki, trzeba go było trzymać, by w Stojance nie pobiegł fotografować rosyjskich czołgów, bo oko fotoreportera z okiem snajpera raczej by nie wygrało. Za Andrzejową kompanię winien jestem szczególną wdzięczność prezydentowi Zełenskiemu, bo to właśnie w pałacu głowy ukraińskiego państwa poznałem tego fotografa, który bez samochodu, noclegu, pozałatwianych kontaktów ruszył na Kijów, na fotoreporterską misję, docierając dalej niż mistrzowie obiektywu z reszty świata. Im mniej masz, tym dalej cię twoja wola i determinacja poniesie.
W Wasylkowie rezyduje szara eminencja miasta, polski dziennikarz Siergiej Marczyk, który sobie tylko znanymi metodami, uczynił własne nazwisko przepustką mocniejszą niż oficjalne hasło ustanawiane na przejazd przez posterunek obrony terytiorialnej. Jak znasz Siergieja, to ci włos z głowy nie spadnie. Nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył na własne oczy.
Osobne podziękowania należą się kijowskim Kapucynom i Dominikanom, a także dominikańskiemu ośrodkowi w podkijowskim Fastowie. Ciepło, bezpieczeństwo i duchowy spokój jaki gwarantują oni w czasach, gdy rosyjskie rakiety spadają z nieba, było darem przede wszystkim dla uchodźców z najstraszniejszych miejsc objętych wojną, ale i dziennikarzowi sporo skapnęło z mniszego stołu.
Polskie zaplecze
Ale w tym towarzystwie bardzo mocno osadzeni są też redaktorzy tygodnika Sieci, portalu wPolityce.pl i telewizji wPolsce.pl. Nie masz spokojniejszego ducha niż wtedy, gdy na zapleczu są ludzie pewni, rozumiejący i pomocni przy każdych prośbach. Uciążliwi nieco z tymi swoimi kontrolami czy wszystko w porządku, czy aby bezpiecznie, apelujący by zwolnić tempo i odpuścić trudniejsze odcinki, włącznie z dwoma dosadnymi słowami Wojtka Biedronia po żołniersku wzywającym do powrotu. Profesjonalizm i wyczucie prowadzących, Oli Jakubowskiej, Wojtka właśnie, Maćka Wolnego i Marka Pyzy, pozwoliło prowadzić tę rozmowę adekwatnie do powagi sytuacji. Nie ma drugiej takiej ekipy nad Wisłą, a stworzyła ją, czasem z hiobowym ciężarem, Agata Rowińska. Dorota Łosiewicz, Marcin Wikło i Goran Andrijanić raczyli mnie niezasłużonymi, ale miłymi komplementami. Alek Majewski, Kamil Kwiatek i Adam Kacprzak błyskawicznie reagowali na pilne doniesienia z bombardowanych miejsc. W publikowaniu materiałów byli szybsi niż rosyjskie Grady i Iskandery.
Jacek i Michał Karnowski, oprócz wszelkiego możliwego wsparcia, jakiego mogłem wymagać od przełożonych, uprzedzali moje obawy swoimi trafnymi przewidywaniami - co jest tym trudniejsze, że z kraju ogarniętego pokojem niezwykle trudno zrozumieć działania w realiach wojennych. No ale pewnie dlatego to oni są szefostwem niepodległościowego medium, a my tylko pomocnikami i czytelnikami.
Nie da się zapomnieć głównych winnych tej wyprawy - wszak prof. Andrzej Nowak i prof. Henryk Głębocki od dekad już tłuką studentom Uniwersytetu Jagiellońskiego, przekonują w krakowskich Arcanach, że IMPERIUM rosyjskie to czyste zło. Wykładają to na poważnie, więc niech się nie dziwią, że ich dawny student na poważnie to sprawdzi.
Czytelników i widzów obdarowujących mnie życzliwością i modlitwą zapomnieć nie można. W charkowskiej Sałtiwce czy na północ od Lisnego, na obrzeżach Czernihowa, a nawet w drodze do Kijowa wszystko co złe, mijało mnie z zadziwiającą uporczywością. Mocny tam musiał trwać szturm do nieba.
Wiele by się chciało jeszcze nazwisk wymienić, ale nie wszystkie można. O brygadzie przyjaciół niebędących osobami publicznymi wspomnijmy tylko słówkiem. Właśnie, przyjaciół. Wojna złych ludzi przynosi wiele grozy i zniszczenia, ale obrona tych dzielnych i dobrych obdarowuje drugiego człowieka prawdziwą przyjaźnią. W najczarniejszej nocy zawsze jest światło nadziei.
ZOBACZ TAKŻE RELACJĘ Z POWROTU:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/593170-prawie-nieistotne-spotkanie-u-prezydenta-zelenskiego