Podróże Tuska po kraju są puste niczym komnaty Kremla. Głównie dlatego, że nie czuje ducha czasu.
Powody wkurzenia Donalda Tuska wygraną Wiktora Orbana na Węgrzech są całkiem proste. Wszystko mu się wali w Polsce, bo chciał powtórzyć opozycyjny wariant węgierski. W dodatku można mówić, że to jego poparcie dla Petera Marki-Zaya i opozycji przyczyniło się do przegranej. Nikt przecież nie lubi konkwistadorów czy też mądrali z zagranicy, którzy chcą wpłynąć na krajową politykę. Naturalnym odruchem jest wtedy hasło używane na ulicach polskich miast podczas protestów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Węgrzy w jakiejś części rzucili tym hasłem Tuskowi w twarz.
Nie dość, że się wtrąca, to jeszcze jest Jonaszem, bo czego się Tusk nie tknie, to zamienia w wiadomo co. Węgrzy o tym nie wiedzieli, więc się dowiedzieli. I w kolejnym miejscu prysł mit człowieka, który coś może, którego poważnie się traktuje. Zjednoczenie opozycji na Węgrzech było wyrazem bezradności wobec Fideszu. Powrót Tuska do polskiej polityki i jego naciski, by cała opozycja poszła na wybory w jednym bloku to też wyraz bezradności. Tym razem wobec PiS. Tusk politycznie nie przeżyje ani porażki takiego ewentualnego bloku ani tego, że on nie powstanie.
Tusk napalił się na Front Jedności Opozycji jak szczerbaty na suchary, bo tylko to nadawało sens jego powrotowi i jego aspiracjom do przewodzenia opozycji. Musi więc teraz mówić, że Węgry to nie Polska, bo inny jest tam system wyborczy, czyli że u nas jednym blokiem można wygrać. Tyle że nikt z pozostałych liderów opozycji mu nie wierzy. A nawet podejrzewają, że chciał ich wpuścić w maliny, żeby samemu coś zyskać, ale tylko jako przewodniczący PO. Teraz będą patrzeć na propozycje Tuska jeszcze bardziej podejrzliwie niż wcześniej, co oznacza, że pomysł Frontu Jedności Opozycji jest politycznie ukatrupiony.
Tusk mógł mieć pretensje do bycia kandydatem na premiera tylko w wariancie Frontu Jedności Opozycji. W żadnym innym wariancie nie będzie na to zgody, choćby jego PO uzyskała najlepszy wynik po opozycyjnej stronie, niezależnie od konfiguracji. Tyle tylko, że FJO dla pozostałej części opozycji może być pułapką, szczególnie dla Szymona Hołowni, którego Polska 2050 jako samodzielny polityczny byt nie przeszła żadnego testu wyborczego. Gdyby tym pierwszym testem był FJO, Hołownia nie ma czego w wielkiej polityce szukać, bo nie mógłby udowodnić, że rozpuszczona w większej całości Polska 2050 cokolwiek znaczy.
Po tym, jak Tusk zaangażował się na rzecz węgierskiej opozycji, która spektakularnie przerżnęła, reszta polskiej opozycji za wszelką cenę będzie chciała uniknąć wariantu węgierskiego. I takiego wodza. A to oznacza, że Tusk zostanie sam ze swoimi mało poważnymi (w sensie politycznej rangi) satelitami w ramach Koalicji Obywatelskiej. A nawet jeśli powstaną dwa czy trzy opozycyjne bloki, to też nic dobrego nie wróży. Przecież nie mogą sobie w kampanii spijać z dzióbków, bo nie będzie wiadomo, czym się różnią, a to nudzi i zniechęca wyborców. A jak zaczną konkurować, to się wzajemnie obnażą. Takie są prawa kampanii. Jeśli kadziliby sobie, najwięcej zyska ten uważany za najsilniejszego, a reszta zostanie zwyczajnie spłukana.
Forma organizacji opozycji to pestka przy problemach programowych. Przecież podstawowym błędem opozycji na Węgrzech było przekonanie, że można wygrać wybory pod hasłem cofnięcia wszystkiego, co zrobili rządzący poprzednicy. A polskiej opozycji to ma wystarczyć za cały program. Tyle tylko, że tego, co decyduje o wyniku wyborów, a jest korzyścią uzyskaną przez wyborców od władzy, którąś chce się obalić, mało kto życzy sobie, żeby cofnąć. Wręcz przeciwnie. A to, co nie jest korzyścią, lecz kwestią prawno-ustrojową, która na życie przeciętnych ludzi ma wpływ niewielki lub żaden, przeciętnym wyborcom wisi kalafiorem.
Tusk i reszta opozycji mogli się przekonać w 2021 r. i 2022 r., co jest w stanie wyprowadzić ludzi na ulice czy w ogóle ich choć trochę rozgrzać. I to na pewno nie jest to, co samych liderów podnieca, a sprowadza się ogólnodemokratycznego pitolenia o niczym. Ludzie mają już na to pełny zwis i nie dziwota, bo ile można się jarać sloganami z czytanek dla młodego komsomolca. Te wszystkie trywializmy o demokracji i praworządności są może dobre dla klaunów zasiedlających Parlament Europejski, ale normalni ludzie traktują je jak pusty bełkot sybarytów, którym wszystko zwisa i powiewa, a jedyną formą ich zaangażowania jest opowiadanie wciąż tych samych górnolotnych bzdetów.
Na Węgrzech ujawniła się nędza jeszcze jednej sprawy, którą opozycyjne partie w Polsce wyjątkowo się jarają. Bezgraniczne postawienie na Unię Europejską jako czynnik stabilizacji i bezpieczeństwa, poddanie się we wszystkich konfliktach z instytucjami UE, liczenie na UE w wypadku zagrożenia bezpieczeństwa z zewnątrz czy przyjęcie euro albo włączenie się w proces federalizacji UE wedle niemieckiego czy jakiegokolwiek innego wzoru gwarantuje bardzo niewiele, o ile cokolwiek.
Ponieważ po agresji Rosji na Ukrainę okazało się, że UE, mimo zgody na zastosowanie kilku tur sankcji, nie jest w stanie nikogo efektywnie obronić, a nawet nie jest zgodna co do tego, czy i jak bronić, całkowite postawienie na UE w momencie wielkiego kryzysu okazuje się nie tylko nieskuteczne, ale wręcz odstrasza wyborców, którym taki scenariusz przedstawiono jako jedyny możliwy. A taki scenariusz mają dla Polski Donald Tusk, Rafał Trzaskowski, Władysław Kosiniak-Kamysz, Szymon Hołownia, Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń. Przeciętny Polak już wie, że władze Niemiec, Francji czy Hiszpanii nie kiwną palcem w sprawie naszego bezpieczeństwa, a ich społeczeństwa co najwyżej będą się egzaltować współczuciem dla nas.
Opozycja czekała na wynik węgierskich wyborów jak na objawienie (stąd zaangażowanie Tuska i Trzaskowskiego), a okazały się one jeszcze większym problemem niż sytuacja przed tymi wyborami. Opozycja w Polsce nie jest już niczego pewna, a wszystkie jej założenia i strategie prowadzenia kampanii wzięły w łeb, zanim można je było przećwiczyć w praktyce. To trzeba oczywiście przykryć, stąd nowe seanse nienawiści Tuska i jego powrót do roli zwykłego internetowego trolla. A jego podróże po kraju są puste niczym komnaty Kremla. Głównie dlatego, że nie czuje ducha czasu. Tak jak nie czuła go opozycja na Węgrzech. A potem było wielkie zdziwienie, że miało być świetnie, a było gorzej niż cztery lata wcześniej.
Na Węgrzech opozycja miała nową twarz i najwyżej Peter Marki-Zay wróci tam, skąd przyszedł. Tusk takiego komfortu nie ma. Dla niego porażka w węgierskim stylu będzie katastrofą. A ponieważ on to wie, dlatego tak się wścieka. Tym bardziej że ciąży na nim fatalna polityka wobec Rosji i przerobienie go przez Putina w całkiem zwasalizowanego urzędasa średniej rangi. Cienie przeszłości już Tuska dopadły niczym Las Birnam Makbeta. A jaki był finał dla bohatera dramatu Szekspira, to wszyscy wiedzą.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/593120-tusk-panicznie-boi-sie-wegierskiego-rozstrzygniecia