Sałtiwka, wielka sypialnia Charkowa, gęsto usiana wysokimi blokami mieszkalnymi północno-wschodnia dzielnica, jest nieomal pusta. Rakiety i bomby spadają tam nieprzerwanie od pierwszego dnia wojny, bo od tej strony Rosjanie chcieli wejść do drugiego po Kijowie miasta Ukrainy. Przed inwazją mieszkało tu około 400 tysięcy ludzi, z których przytłaczająca większość wyjechała jeszcze w lutym. Nie sposób się tam dostać, bo Sałtiwka - będąc cały czas ostrzeliwana - jest wyłączona z ruchu miejskiego, jest gettem, którego murem są eksplozje i wybuchy. Zabierają nas tam tylko dzięki naszej sekretnej przepustce, której moc zrozumieliśmy na początku naszego pobytu. Żołnierze na granicy rejonu nawet nieszczególnie nas sprawdzają. Chcecie? Jeźdźcie.
Jakby tam ludzi w ogóle nie było. Uśmiechający się na przystanku autobusowym staruszek z laską nie bardzo tutaj pasuje. Co rusz zatrzymujemy się na innym osiedlu, by zobaczyć właściwie to samo - puste okna, wybite szyby, wyrwane od eksplozji fragmenty budynków i czarne ślady niedawnych pożarów. Nasi opiekunowie szybko legitymują trzech jedynych napotkanych mężczyzn - bo co tu robią żywi ludzie? Jeden z nich, koło czterdziestki, powtarza z upiornym podnieceniem: - Całą kuchnię zdmuchnęło, całą kuchnię zdmuchnęło, całą kuchnię zdmuchnęło - w moich oczach szuka zachwytu, który udziela się jego towarzyszom. - Bam! - uderza dłonią w dłoń, naśladując uderzenie rakiety.
W jednym budynku miał być ośrodek pomocy humanitarnej, ale nikt nam nie otwiera. Okna zabite, zasłonięte, żelazne drzwi głucho zatrzaśnięte, nikogo nie widać i nie słychać.
Wybite okna, powyginane framugi, czarne ślady pożarów - to następne osiedle. I następne. Według oficjalnych komunikatów w Charkowie Rosjanie zbombardowali 800 budynków mieszkalnych. Osiedlem co chwile wstrząsają nowe uderzenia, choć przecież nie ma tu ani obiektów wojskowych, ani nawet ludzi, których można by zastraszyć. Zamknięte przestrzenie wysokich blokowisk wywołują echo potęgując wrażenie siły kolejnej eksplozji.
Nagle w wejściu do piwnicy jednego z bloków pojawia się mężczyzna w ciepłej czapce - Jewgenij. Pytania go irytują, ale odpowiada. Rakiety strzelały stąd, bombowce latały stamtąd, wybuchy były tu, tam i jeszcze tam. Pokazuje nam piwniczny schron, gdzie jeszcze do niedawna spało 12 osób, ale teraz z całego budynku ostało się tylko dwóch, reszta wyjechała gdziekolwiek. Drugi mężczyzna - Jura - unosi się na pytanie dlaczego on tu został. - A gdzie mam jechać? Dziś bombardują tu, jutro gdzie indziej, co za różnica? - pyta mnie gniewnie, jakbym to ja żył w nienormalnych warunkach. Mężczyźni siedzą w piwnicy już 26 dni, czasem idą zabrać coś z jeszcze niezniszczonego swojego mieszkania, wychodzą też po dostawy żywności. Póki nie będzie nakazu opuszczenia - póty nie wyjadą.
Oto wymarzona Ukraina Kremla - opustoszała, upiorna, w której zostali tylko szaleńcy, ci, którzy nie mają dokąd uciec i ci, którym jest już wszystko jedno. Z dzielnicy wielkości Szczecina pozostało betonowe pustkowie straszące dziurami po bombach.
Gdy rozpoczyna się nowa odsłona ostrzału zostawiamy obu panów w ich fatalistycznej irytacji.
I zostawiamy Sałtiwkę. Mijamy tego samego uśmiechającego się staruszka na przystanku autobusowym. Teraz dopiero staje się jasne, że on jednak pasuje do tej upiornej dzielnicy. Czeka tu już tyle czasu, a przecież żaden autobus po niego tutaj nie przyjedzie.
ZOBACZ TAKŻE
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/590943-reportaz-saltiwka-charkowska-dzielnica-upiorow