Dziś, kiedy Donald Tusk i jego medialne wzmacniacze wystawiają na Twitterze czy na łamach tygodnika „Newsweek” cenzurki proputinowskiej polityki PiS czy politykom niemieckim, przyjrzyjmy się temu, jakie mają do tego prawo? Czy nie powinni raczej, zawstydzeni, skompromitowani całkowicie, milczeć? Co robili w sprawie Putina, Ukrainy i przede wszystkim polskich interesów właśnie Donald Tusk i jego podwładni, w czasie kluczowym dla procesu rozzuchwalania imperialnej agresji Rosji: w latach 2007-2014, w okresie od mowy monachijskiej Putina, przez agresję na Gruzję, aż po aneksję Krymu?
Od upadku Związku Sowieckiego, od 1991 roku, pomimo najgorętszych nawet sporów w naszej polityce wewnętrznej, obowiązywał w polskiej polityce zagranicznej pewien minimalny konsensus, symbolicznie nazywany linią Giedroycia. Najprościej można istotę owej linii streścić tak: budujmy najpierw stabilne, jak najlepsze relacje z Litwą, Białorusią i Ukrainą, żeby zbudować ostatecznie dobre, stabilne relacje z Rosją. Nie odwrotnie. Z Białorusią się nie udało. Nie z polskiej winy raczej. Z Litwą bywało trudno, ale w kwestiach polityki międzynarodowej do 2008 roku łączyła nas z Wilnem bardzo efektywna współpraca – zwłaszcza we wspólnym wydaniu prezydentów Lecha Kaczyńskiego i Valdasa Adamkusa. Najważniejsza jest w tym pasie naszych wschodnich sąsiadów oczywiście Ukraina. I to uznawali wszyscy kolejni premierzy rządów RP.
Dopiero rząd Donalda Tuska w roku 2007 złamał ten konsensus. Moment był szczególny. Właśnie na konferencji w Monachium, w lutym owego roku, Putin ogłosił osobiście, całemu zachodniemu światu, że wypowiada mu nową zimną wojnę. To było szokujące, a dla wielu wcześniejszych zwolenników „resetu” w stosunkach z Moskwą trzeźwiące oświadczenie. I właśnie w takim momencie, po zwycięstwie wyborczym nad PiS, nowy premier, dla przekreślenia wszystkiego, co sobą reprezentowali, także w zagranicznej polityce, jego przegrani oponenci i co wciąż reprezentował prezydent Lech Kaczyński, postanowił udać się w pierwszą podróż na wschód nie do Kijowa, jak wszyscy wcześniej polscy premierzy, tylko do Moskwy. Moskwa najpierw! – to było hasło nowej polityki wschodniej, jakiej nie żyrowałby wcześniej nawet rząd Oleksego czy Cimoszewicza.
Oczywiście, można uznać ten zwrot za wynik racjonalnej kalkulacji, a nie żadnej polityki nienawiści do wewnętrznych przeciwników z PiS. Tak przedstawiało to dwóch zwłaszcza polityków, sztandarowych dla rządu PO-PSL. Jeden nie był jeszcze nawet wtedy ministrem – to Bartłomiej Sienkiewicz, który jako publicysta uczynił swym znakiem firmowym odrzucenie „dogmatu Giedroycia” i „chłodny realizm” w stosunkach z Ukrainą zwłaszcza. Drugi, od początku rządów PO trzymający tekę ministra spraw zagranicznych, Radosław Sikorski, znany jest z tego, że szybciej tweetuje niż myśli. Jedną wszakże myśl reprezentuje konsekwentnie: rozmawiać trzeba z silniejszymi, na słabszych można krzyczeć, albo ich zignorować. Wyłożył to nawet w jednym ze swych ministerialnych expose w Sejmie (marcu 2011), kiedy stwierdził po prostu, że miejsce naszych partnerów w polityce zagranicznej powinien wyznaczać po prostu poziom ich PKB: „nasz PKB to jedna trzecia gospodarki rosyjskiej, ale przewyższa ukraiński PKB dwa i pół razy, a litewski trzynaście razy”. Twardy realizm. Oznaczał on wprost zadeklarowaną stawkę na Moskwę. Pomarańczowa rewolucja skompromitowała się sama. Stany Zjednoczone wycofały się z czynnej polityki w Europie Wschodniej. Nikt w Europie nie chce „rusofobicznej” Polski. To były trzy istotne argumenty, które miały dodatkowo wspierać ten zwrot. Te argumenty służyły w istocie rozścieleniu czerwonego dywanu pod nogami jednego tylko partnera na wschodzie: Władimira Putina. Taki wybór miał jednak swoje konsekwencje.
Kiedy Putin, na początku 2008 roku, pierwszy raz przystawił pistolet gazowy premier Ukrainy, Julii Tymoszenko do głowy, nowy minister, Radosław Sikorski manifestacyjnie przyjechał do Moskwy, nie do Kijowa. „Polska bliżej Rosji w gazowym konflikcie z Ukrainą” - pod takim tytułem „Wall Street Journal”, w swej polskiej edycji komentował tę wizytę (22 I 2008 roku). Siergiej Ławrow wykorzystał ową wizytę, by przekonać Ukraińców, że gaz z Rosji do odbiorców w Niemczech czy Austrii nie musi płynąć przez Ukrainę, ale można ją ominąć – przez Polskę. Tak jest: Polska wystąpiła w tej argumentacji w tej roli, w jakiej występuje w następnych latach Nord Stream 2. Oczywiście polski rząd był tego świadomy, ale polityka zagraniczna, a nawet polska racja stanu została przezeń całkowicie podporządkowana logice plemiennej wojny wewnętrznej. Do jak szokujących rezultatów to prowadziło, świadczy nie tylko powszechnie znana umowa gazowa, podpisana przez wicepremiera tego rządu, Pawlaka, z Gazpromem. Przypomnijmy, że w ślad za Sikorskim do Moskwy udał się Tusk. W czasie tej wizyty, 10 lutego 2008 roku, Putin miał zaproponować polskiemu premierowi udział w rozbiorze Ukrainy. Tak to relacjonuje Sikorski: „Była to jedna z pierwszych rzeczy, jakie Putin powiedział premierowi Donaldowi Tuskowi w czasie jego wizyty w Moskwie. Mówił, że Ukraina jest sztucznym krajem, a Lwów jest polskim miastem i dlaczego by nie załatwić tego wspólnie.” Tusk nie odpowiedział. Ale też z tej nie pozbawionej przecież znaczenia propozycji nie przekazał żadnej notatki ani prezydentowi Kaczyńskiemu, ani nie poinformował o takich sugestiach Kijowa. Za to, kiedy Sikorski w 2014 roku ujawnił w rozmowie z portalem „Politico” ten fakt, kompromitujący totalnie Tuska jako poważnego i lojalnego wobec własnego państwa polityka, premier zmusił natychmiast swojego podwładnego do żałosnego odszczekania niewygodnej informacji.
Jak było naprawdę? Naprawdę było jasne, że Tusk zabiegał o wszystkich sił o to, by móc udowodnić, że zdoła zaprosić Putina do Polski i pokaże, iż potrafi osiągnąć to, czego „nieudacznicy” z PiS-u nigdy nie potrafili: reset z Kremlem. Na przywitanie Władimira Putina na polskiej ziemi, na Westerplatte, 1 września 2009 roku, minister Sikorski ogłosił w Gazecie Wyborczej” najbardziej haniebny w historii polskiej dyplomacji po 1991 roku tekst, w którym stwierdził, iż Rosja nigdy tak jak w tym momencie nie hołdowała zasadom wolności i demokracji i nigdy nie była w tak dobrych stosunkach z Polską. Dlaczego pozwoliłem sobie nazwać ten tekst tak stanowczo? W tym samym bowiem czasie, w końcu sierpnia 2009 roku, dogorywał w więzieniu moskiewskim prawnik Magnicki, jedna z najbardziej znanych na świecie ofiar bezwzględnego reżimu Putina (nieco wcześniej, w urodziny premiera Putina, zamordowana została Anna Politkowska). Na ulicach Moskwy przedstawiciele mniejszości narodowych byli w tym samym czasie dziesiątkami zabijani przez związaną z milicją organizację „Białe Wilki”. Dokładnie też w tym samym czasie armia rosyjska na manewrach „Północ” przy granicy z Polską, ćwiczyła rozwinięcie akcji po taktycznym ataku nuklearnym na Warszawę (dziś taki scenariusz bierzemy już na serio…). Płaszczenie się przed Putinem w owym momencie miało usprawiedliwiać to, że udało się doprowadzić do jego obecności na uroczystościach, które przypominają zasadniczy fakt historyczny, iż II wojna zaczęła się od napaści na Polskę. Zatem wygramy ważną batalie w polityce historycznej! Co jednak powiedział na Westerplatte Putin? Coś, co zaszokowało media światowe (sprzyjające rządowi Tuska media w Polsce niemal całkowicie ten, najważniejszy aspekt przemówienia Putina przemilczały): II wojna to skutek niesprawiedliwego potraktowania dwóch wielkich państw, Rosji i Niemiec, przez zwycięskie w I wojnie mocarstwa zachodnie. Niemcy i Rosja miały pełne prawo się porozumieć, by tę niesprawiedliwość naprawić… Tyle, jeśli idzie o sukces w dyplomacji historycznej.
Nas jednak interesuje tutaj sprawa Ukrainy. Hołdowniczy sposób potraktowania Putina przez Donalda Tuska i ministra Sikorskiego na Westerplatte kontrastował najmocniej z lekceważeniem okazanym przez polskiego premiera i ministra obecnej tam również premier Ukrainy, Tymoszenko. Minister Sikorski w swoim programowym artykule o nowej polityce wschodniej nawet nie wymienił Ukrainy – na wschód od Polski była tylko wielka Rosja. Radosław Sikorski udzielił wtedy (31 X 2009) obszernego wywiadu dziennikowi ojca Rydzyka (tak jest!), „Naszemu Dziennikowi”, w którym stwierdził z dumą: „Chyba się nie mylę, że rozróżnienie na fazę piastowską i jagiellońską naszej strategii narodowej właśnie ja wprowadziłem do dyskusji publicznej”. Oczywiście reprezentował tę słuszną fazę, „piastowską”, oznaczającą odwrócenie się od „jagiellońskich mrzonek”, czyli aktywnej polityki wschodniej. Wschód Europy dla Moskwy – to jest prosta konsekwencja tego wyboru.
Tak radykalne odwrócenie się Polski od Ukrainy miało na pewno jakiś wpływ na nastroje nad Dnieprem także. Czy przyczyniło się do ówczesnego zwycięstwa proputinowskiego Janukowycza nad Tymoszenko w wyborach prezydenckich? W każdym razie było przez proeuropejsko nastawionych Ukraińców dostrzegane – boleśnie. „Nowy układ warszawski” – tak zatytułował jeden ze swoich numerów największy, liberalny (nie żaden „banderowski”) tygodnik kijowski, „Ukrainśkyj Tyżdeń”, publikując na stronie tytułowej wielkie zdjęcie uścisku dłoni Tuska i Putina. Podtytuł, także na okładce, dopowiadał: „Rząd Donalda Tuska popadł w dziwną zależność od Kremla. To stanowi zagrożenie tak dla Polski, jak i dla Ukrainy”. Tyle na sam początek długiej, bardzo długiej wyliczanki. Ciąg dalszy tej „kroniki wypadków” w tygodniku „WSieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/587712-najlepsi-pomocnicy-putina