O ciepłej relacji łączącej Tomasza Lisa i Donalda Tuska wiedzą wszyscy, ale lukrowana laurka, którą naczelny „Newsweeka” podarował w dzisiejszym numerze byłemu premierowi, budzi niesmak. Lis oddał Tuskowi aż pięć stron swojego tygodnika. Wiernopoddańczy, a momentami wręcz ocierający się o farsę, tekst Tomasz Lisa rodzi pytanie, czy powstała poważna analiza, czy tylko jeszcze jeden polityczny harlequin? Wgłębiając się w obsesje naczelnego „Newsweeka”, pytanie wydaje się retoryczne.
Po latach politycznego skarlenia Polska potrzebuje męża stanu, po latach nihilizmu potrzebuje idealizmu, a przynajmniej idei, po latach antyintelektualizmu potrzebuje myśli, głównie myśli przewodniej
– pisze Tomasz Lis w swojej przesłodzonej „walentynce”, którą publicznie składa u stóp swojego mentora - Donalda Tuska.
To jednak nie koniec, gdyż w tej łzawej i egzaltowanej opowieści jest o wiele więcej walentynkowych elementów: wiara w lidera, nadzieja na powrót lepszych czasów, Tusk na białym koniu i „hordy” Prawa i Sprawiedliwości, które oddzielają zakochanych w sobie, niczym morze. Nie brakuje też nawiązań „patriotycznych”.
Tusk musi pisać historię nie PO i opozycji, ale narodu. I już teraz opowiadać Polakom, jak ta nadchodząca historia ma wyglądać i jak chce tego razem z Polakami dokonać. Musi wpisać obecną Polskę w kontekst jej historii, w Europę i we współczesny świat z jego problemami i wyzwaniami. Musi nauczyć się odwoływać do patosu, którego nie lubi, do idei narodu, do której prawie zawsze miał pewien dystans, i do postępu, choć budził on jego sceptycyzm. Musi chwycić i wznieść w górę biało-czerwoną flagę i jednocześnie, by użyć zgrabnej formuły Karola Modzelewskiego, „osiodłać kobyłę historii”
– pisze w swoim patetycznym stylu Tomasz Lis.
Naczelny „Newsweeka” widzi też w Tusku męża stanu na miarę Obamy, Trumpa, czy Kennedy’ego, czy Reagana.
Donald Tusk musi nazwać i opisać polish dream. Przełomowe momenty historii proszą się o narrację, a przywódca czasu przełomu musi być wielkim narodowym narratorem. Ludzie potrzebują jasnej, optymistycznej i inspirującej perspektywy. (…). Polacy muszą poznać Polskę według Tuska, usłyszeć nową melodię i ton na nową epokę. Kennedy wzywał, by nie pytać, co Ameryka może zrobić dla ciebie… Sarkozy twierdził, że to czas zerwania z tym, co było. Trump apelował, by uczynić Amerykę znowu wielką, a Macron, żeby Francja znowu była śmiała. Jeśli przeczytamy wystąpienia inauguracyjne Kennedy’ego czy Obamy, Lincolna czy Reagana, za każdym razem ujrzymy próbę odczytania znaków historii (…)
– przekonuje Tomasz Lis.
Ocalając polską demokrację, mógłby stać się jej ojcem w stopniu porównywalnym do Wałęsy, Mazowieckiego, Geremka czy Kuronia. Pozycje naszego Waszyngtona, Adamsa i Jeffersona, twórców III RP, są już u nas zajęte
– zauważa naczelny „Newsweeka”.
Tusk musi zostać rzecznikiem polskiej nadziei i agentem polskiego optymizmu, gdy odbiera mu się prawa do polskości. Musi być przywódcą narodowym dokładnie w momencie, gdy propaganda władzy odmawia mu nie tylko patriotyzmu, ale nawet przynależności do narodu. Musi skleić dwie Polski. Musi przytulić oponentów na opozycji i wygasić obawy niechętnego mu, szczutego na niego od lat elektoratu PiS. To wyzwania nawet nie trudne, ale monumentalne
– pisze.
„Ojciec i dziadek narodu”
Tomasz Lis znalazł tez ważne miejsce dla swojej politycznej sympatii. Donald Tusk ma nie tylko zostać „ojcem” narodu, ale także dziadkiem. Okazuje się, że Tomasz Lis wzywał go do tego, gdy Tusk był jeszcze premierem. W swoim zachwycie, redaktor naczelny „Newsweeka”, przyznał nieopacznie, że były premier za wizją nie przepada.
Tusk musi być więc ojcem i dziadkiem narodu, choć role ojca i dziadka zdecydowanie bardziej niż w wydaniu narodowym lubi w wydaniu rodzinnym. Tusk musi więc namalować wielką wizję, o co tyle razy, gdy był premierem, do niego apelowałem, na co zawsze reagował alergicznie. Raz odesłał mnie nawet do lekarza, uznając, że to najlepsze miejsce dla kogoś, kto ma wizje
– napisał Tomasz Lis.
Przemalować Tuska
Tomasz Liz zapewne przekonuje dziś, że jego tekst, to także zestaw przestróg dla Tuska i jego środowiska, że jeszcze wszystko można zdobyć, odzyskać. Jest jednak jeszcze jedna nuta, nawet jeśli kamuflowana i skrzętnie skrywana. Tę nutę słychać pomiędzy słowami. To nuta swoistego rozdrażnienia. Nawet Tomasz Lis musi bowiem wiedzieć, że jedynym prawdziwym sukcesem byłego premiera, to pokonanie w sondażach nieopierzonego Szymona Hołownię, który o polityce wie jeszcze bardzo niewiele, a i do narodowego przywódcy bardzo mu daleko. Tymczasem to nie wystarcza. Nie wystarczają też ciągłe połajanki Lisa i jego dziennikarzy na liderów innych partii opozycyjnych, którzy nie chcą paść przed Tuskiem na kolana. Co więc musi zrobić Donald Tusk? Udawać kogoś innego! Do tego, w rzeczywistości, sprowadza się narracja zawarta w walentynkowym prezencie dla byłego premiera. Chodzi o sprytne przemalowanie cynicznego gracza o lokalnej popularności, na męża stanu, demiurga polskiej polityki, „dziadka” i „ojca” narodu. Czy taka operacja jest możliwa? Tomasz Lis sam sobie na to odpowiada, gdy pisze o „misji” Tuska: ”To wyzwania nawet nie trudne, ale monumentalne”.
WB
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/585532-walentynkowe-wyznanie-lisa-tusk-jest-wybitnym-liderem