Byłem na liście osób, które za rządów PO-PSL miały być nielegalnie podsłuchiwane. Zawsze uważałem, że wszelkie wątpliwości i obawy osób, które mają wiarygodne podstawy, by sądzić iż ktoś je nielegalnie inwigilował, powinny być solidnie wyjaśnione. Zawsze, za każdej władzy.
Ale to, co od kilkunastu tygodni urządza w sprawie rzekomych podsłuchów opozycja, na zawsze zniszczy wszelką możliwość poważnej rozmowy o tych sprawach. Przy bardzo nikłych poszlakach sięgnięto bowiem po oskarżenia totalne, atomowe, wszechogarniające. Trudno się zresztą dziwić. Temat wykreowały osoby mające ewidentne kłopoty z prawem i zrobiły to z osobistym sukcesem. Totalne media chwyciły przynętę. Któż nie chciałby odkryć „polskiej Watergate”, a nawet afery większej, bo jak pisano, „Watergate to przy tym pikuś”.
Każde dziecko w Polsce zrozumiało, że to dobry sposób nie tylko na tanią linię obrony, ale także na skupienie na sobie uwagi największych mediów. No i wystąpienie w roli ofiary - we współczesnym świecie to rzecz bezcenna, każdy wszak chce być tym rzekomo prześladowanym.
Po celebrytach-politykach w kłopotach do pociągu o nazwie „Pegasus” wskakują liderzy radykalnych środowisk, pokazując na dowód telefony wyprodukowane po dacie rzekomej inwigilacji. I mają rację, bo ta oczywista sprzeczność, w niczym nie zmienia tonu medialnej opowieści.
Nie dziwię się także prezesowi jednej z instytucji kontrolnych, mającemu swoje rodzinne problemy z prawem, że uznał iż należy iść na całość i zaalarmować świat nie o jakimś tam podsłuchu, ale o totalnej inwigilacji całej jego instytucji.
Media wezmą, któż by się nie skusił?
Rzecz jest o tyle atrakcyjna, że wystarczy stara drukarka, umiejętność wysyłania mejli i znajomy profesor gdzieś za morzem, by dostać „dowód” bycia inwigilowanym. Potwierdza się przy okazji słynne polskie poczucie wyższości nad Żydami, bo przecież tylko tym można wytłumaczyć przekonanie iż każdy profesorek finansowany przez Sorosa jest w stanie złamać program na którym Izraelczycy zarabiają miliony, sprzedając go najlepszym służbom i wywiadom świata.
A już poważnie: w tej sprawie nie ma nic, dokładnie nic. Jak napisali Marek Pyza i Marcin Wikło w tygodniku „Sieci”: Ta afera jest bardziej dęta niż się komukolwiek wydaje.
Z dwóch oczywistych faktów (istnieje narzędzie do inwigilacji zdolne do odczytywania komunikatorów internetowych, polskie służby specjalne je posiadają i korzystają z niego za zgodą sądów) nie da się wyciągnąć wniosku o gigantycznej aferze.
I senacka komisja przebrana za „komisję śledczą” też się o tym przekonała. Nie ustalili nic co można by uznać za poważny sygnał nieprawidłowości. Operują wyłącznie na emocjach i wrażeniach.
Ale jeśli ktoś naprawdę kogoś nielegalnie w Polsce inwigilował, w przeszłości czy teraz, to może spać spokojnie. Hucpa opozycji (w tym NIK) z poważnej sprawy zrobiła cyrk i to ma swoje konsekwencje. Kłamcom się nie wierzy, choć i prawdę potem mówią.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/584591-jesli-ktos-naprawde-inwigilowal-to-moze-spac-spokojnie