Nie ma dnia, by któryś z polityków Platformy Obywatelskiej nie zaczepił mniej lub bardziej elegancko Lewicy. Prym wiedzie Donald Tusk, który ostatnio sformułował taki oto zarzut:
Zadaję pytanie, czy fakt, że (współprzewodniczący Nowej Lewicy) Włodzimierz Czarzasty i jego najbliżsi współpracownicy są nieustannie obecni w pisowskich prorządowych mediach i tam koncentrują się wspólnie z pisowskimi aparatczykami na atakach na inne partie opozycyjne, na mnie, na PO - czy to jest do zaakceptowania. I czy to oznacza, że w przyszłości można się spodziewać współpracy pana Czarzastego z (prezesem PiS Jarosławem) Kaczyńskim także po następnych wyborach, co zmarnowałoby wysiłek i nadzieję milionów Polaków.
Ataki na Lewicę nasilają się, są coraz bardziej otwarte i coraz brutalniejsze. Są one dość absurdalne, bo sprowadzają się do tezy, że ktoś, kto nie zgadza się z Platformą, lub z nią polemizuje, jest sojusznikiem PiS-u. Argumentując w ten sposób można uzasadnić wszystko.
W każdym razie cel Tuska staje się coraz wyraźniejszy. Chce on rządzić bez Lewicy. Nie dlatego, że Lewica nie weszłaby do jego rządu, bo na pewno by weszła, ale dlatego, że stanowi zbyt podmiotowe środowisko. A Tusk tylko deklaratywnie lub różnorodność i pluralizm. Tak naprawdę dąży do podporządkowania sobie każdego istotnego gracza na scenie politycznej po stronie opozycyjnej. Jak to ujęła na łamach „Wyborczej” Dominika Wielowieyska:
Koalicja rządowa składająca się z czterech ugrupowań to twór mało sterowny i źródło konfliktów. Dlatego lider PO myśli o takiej konstrukcji list, by Lewicy nie trzeba było dopraszać do nowego układu rządzącego. Tusk uważa, że w godzinie próby Lewica jest gotowa zdradzić opozycję i współpracować z PiS. Stabilniejszy i bardziej spójny rząd powstałby bez Czarzastego, Biedronia i Zandberga. I o to toczy się batalia.
Albo więc Lewica złamie się, i przyjdzie na kolanach prosić choćby o kiepskie miejsca na wspólnej liście, albo ma być zniszczona, zepchnięta poniżej progu, co zresztą - zgodnie z zasadami metody d’Hondta - dałoby premię koalicji zbudowanej przez Platformę, przy założeniu, że to ona zajmie pierwsze miejsce. To możliwe, ale jednak mało prawdopodobne. Skoro Lewica wytrzymała pierwsze fale ataków, to wytrzyma zapewne i kolejne, i jednak przekroczy próg wyborczy. Moim zdaniem zdobędzie bliżej 10 proc. głosów niż 5 proc.
Tusk też musi to zakładać, a mimo to brnie w budowanie konfliktu z Czarzastym i jego formacją. A przecież umie liczyć, i wie, że zdobycie większości bez Lewicy, do tego przy silnej Konfederacji, będzie mało realne. Na co więc liczy? No właśnie na Konfederację. Tej formacji Tusk - co podkreślają politycy Lewicy - Tusk nie podszczypuje, nie zaczepia, nie krytykuje, choć przecież mógłby, wieszcząc nadciągający „faszyzm”. Co więcej, wyraźnie widać konsekwentne budowanie kontaktów z narodowcami, choćby w tym, co robi Radosław Sikorski na polu polityki historycznej.
Wspólne rządy Platformy i Konfederacji miałyby wiele zalet z perspektywy obu tych formacji. Bo dla obu głównych rywalem jest Prawo i Sprawiedliwość. Platformie blokuje drogę do monopolu w kraju, a Konfederacji drogę do wielkości po prawej stronie. Oba ugrupowania mogłyby znaleźć wspólny język w gospodarce, i również w polityce międzynarodowej. Kwestie światopoglądowe zaś można w sumie zamrozić - pod warunkiem, że na rządowym pokładzie nie będzie Lewicy. To jest istota planu, o którym pisze red. Wielowieyska, nie dopowiadając jednak najważniejszego.
Do wyborów jeszcze daleko, ale dziś wydaje się, że Tusk zmierza właśnie w tę stronę. Chce rządzić z Konfederacją. Konfederacja zaś, jak się wydaje, nie mówi „nie”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/583547-juz-widac-tusk-chce-rzadzic-z-konfederacja-a-nie-z-lewica