Dziś już mogę to powiedzieć z całą pewnością: jestem ozdrowieńcem. Chyba nikogo nie zaskoczę, jeśli napiszę, że leczyłam się … amantadyną. Podobnie zresztą, jak wielu polityków, którzy nawet w ostatnich dniach, korzystali z tego leku.
Lek zaczęłam przyjmować, gdy tylko wystąpiły pierwsze objawy. Ale to nie wszystko. Stosowałam też Pulmicort we wziewie, suplementowałam wit. D3, C oraz Cynk. Po 4 dniach od pierwszych objawów konieczne było także podanie antybiotyku, ponieważ pojawiło się powikłanie. Antybiotyk zadziałał bardzo szybko. Z całą pewnością nie bez znaczenia jest fakt, że zdążyłam przyjąć pierwszą dawkę szczepionki Moderna. Ze szczepieniem zwlekałam w obawie o powikłanie związane z bardzo konkretnym genetycznym, dziedzicznym uwarunkowaniem, nad którym nie będę się szczegółowo rozwodzić. Konsultowałam swoje wątpliwości z wieloma lekarzami. Część je podzieliła, tylko jeden był pewny, że sprawa jest bez związku i zalecił konkretną szczepionkę, z której ostatecznie skorzystałam.
Nie jestem tzw. przeciwnikiem szczepień, ale jestem przeciwnikiem przymusu. W poprzednim tekście na portalu i w tygodniku „Sieci” napisałam, że warto się szczepić, bo to najlepsza ochrona przed chorobą, jaką mamy. Szczepimy się jednak nie dla innych, jak słyszeliśmy w kampanii promocyjnej szczepień. Tylko dla siebie. W większości znanych mi przypadków osoby zaszczepione przechodzą infekcję zdecydowanie łagodniej lub w ogóle jej nie zauważają. Szczepionka, to coś jak kamizelka kuloodporna, którą zakładasz, by się chronić. Jednak ta kamizelka nie jest tak świetna, jak zapewniali eksperci rok temu. Wiemy już, że nieprawdziwe jest twierdzenie profesora Horbana sprzed niemal roku, że „zaszczepieni na COVID-19 nie będą zarażali, bo nie będą zakażeni”. Szczepieniem dajemy sobie jednak szansę na lżejsze przechorowanie. Ktoś powie, że także na NOP, dlatego nie uważam, żeby należało wprowadzać przymus. Poza tym znam osoby, który chorowały lekko bez szczepienia i takie, które chorowały ciężko po szczepieniu.
Ministerstwo Zdrowia wreszcie zareagowało na fakt, że osoby zaszczepione także chorują na COVID-19!
W moim przypadku przebieg choroby był dość lekki. Jak przy normalnej grypie. Miałam wielkie szczęście, że byłam pod świetną opieką, a leczenie było wdrożone natychmiast. Niestety w Polsce pacjent covid plus jest pozostawiony sam sobie. Gdy dostaje pozytywny wynik testu ma szansę na telefon z sanepidu, zostanie poinformowany, że nie może opuszczać miejsca zamieszkania, a jak mu się pogorszy, to ma wezwać pogotowie. Jak dobrze pójdzie to podczas teleporady dostanie Rutinoscorbin i Paracetamol. I takiemu pacjentowi pozostaje tylko strach i wyczekiwanie, wsłuchiwanie się we własny oddech, wpatrywanie w pulsoksymetr i termometr oraz oczekiwanie na powikłania (czyli np. zapalenie płuc) lub powrót do zdrowia. A przecież wiemy, jak ważna w rekonwalescencji jest psychika. W takich okolicznościach psychika siada.
Poza tym nawet jak pozostawimy bez leczenia pacjenta z grypą, to jednemu pewnie przejdzie, a u innego wystąpią powikłania i może dojść do zgonu. A w przypadku COVID-19 powikłania występują bardzo szybko. Dlatego tak ważne jest, by pacjent miał opiekę od początku. Tymczasem tylko nieliczni lekarze chcą badać pacjentów covid plus, pozytywny wynik testu zamyka drzwi niemal wszystkich przychodni, a pacjentowi pozostaje jedynie teleporada. Przez telefon raczej nie da się usłyszeć zmian w płucach. A potem w mediach słychać lament ekspertów, że Polacy trafiają do lekarza zbyt późno i (o zgrozo!) próbowali się leczyć na własną rękę. A cóż im pozostaje?
To m.in. dlatego oficjalna sprzedaż amantadyny w 2021 roku już przekroczyła 400 tys. opakowań podczas gdy w całym roku 2019 w Polsce sprzedano łącznie niecałe 118 tys. opakowań tego leku. O amantadynie jest głośno z powodu terapii doktora Włodzimierza Bodnara oraz naukowej publikacji i badania klinicznego prof. Konrada Rejdaka, który przeprowadza naukowy dowód na skuteczność (lub nie) amantadyny w leczeniu COVID-19. Z amantadyną jest jednak tak, że nawet jeśli jest pomocna w leczeniu (tego nie rozstrzygam, to ma rozstrzygnąć badanie kliniczne, choć Polacy mają swoje własne, prowadzone wśród znajomych, a jego wynik roznosi się pocztą pantoflową), to leczenie powinno być prowadzone pod ścisłym nadzorem lekarza, który jeśli zajdzie taka potrzeba wprowadzi antybiotyk. Jak wiadomo wirusy są autostradą dla bakterii, które szybko mogą posiać spustoszenie.
Jeśli pacjent nie ma spektakularnej poprawy po 2-3 dobach i jeszcze nie ma pełnej stabilizacji, można podejrzewać, że może mieć już powikłania, na przykład zapalenie płuc. Trzeba go zbadać i bezwzględnie osłuchać płuca (w przypadkach wątpliwych wykonać tomografię komputerową lub przynajmniej RTG, które mogą wykazać zmiany zapalne – niesłyszalne na słuchawkach). Słyszalne osłuchowo zmiany bezwzględnie wymagają antybiotykoterapii
— informuje pulmonolog dr Włodzimierz Bodnar, który jest przekonany, że amantadyna może być pomocna w leczeniu COVID-19.
Pacjent, który leczy się sam, może ten moment przegapić. Na wynik badania klinicznego czekam z zainteresowaniem.
Znam bardzo wiele osób, którym amantadyna pomogła, ale znam też jednego wspaniałego człowieka, któremu nie pomogła ani amantadyna, ani natychmiast podany antybiotyk, ani steryd. Zapalenie płuc było błyskawiczne i bezwzględne (spoczywaj w pokoju panie Lechu).
Jednak amantadyna, to niejedyny środek, który przepisują lekarze. W różnych częściach kraju próbują różnych sposobów. Najważniejsze, by pacjent nie został sam i by odpowiednio wcześnie wkroczyć z antybiotykiem.
Niestety dziś dostęp do lekarza mają tylko nieliczni chorzy. Wciąż dostaję od widzów i czytelników informacje o tym, że trzeba stanąć na głowie, by chorego ktoś zbadał. Zdarza się, że wizyta domowa kosztuje nawet 500 złotych. Tymczasem, w mojej ocenie, by ograniczyć śmiertelność pacjentom trzeba natychmiast zapewnić chorym dostęp do lekarza. I nie jest to raczej epokowe odkrycie. Tylko jak to zrobić?
Pomysłów mam kilka. Skoro dało się uruchomić szpitale tymczasowe, to może da się zorganizować tymczasowe przychodnie? Np. w ogrzewanych kontenerach lub namiotach. Tak naprawdę potrzebny jest stetoskop, komputer i lekarz, który nie boi się leczyć. Może dałoby się uruchomić specjalny dyżur dla pacjentów covidowych po godzinach przyjęcia pacjentów nie zakaźnych w zwykłej przychodni (z koniecznością późniejszej dezynfekcji), może przy szpitalach covidowych można stworzyć poradnie dla pacjentów covid plus (transport własny lub pomoc wolonatariuszy, którzy już przechorowali lub wojska)? Wszystko oczywiście ze specjalnymi dodatkami dla pracującego tam personelu.
Oczywiście wszelka „tymczasowość” jest zła i najlepiej byłoby po prostu przywrócić pacjentom dostęp do lekarzy w normalnym trybie, a lekarze powinni przestać się bać leczyć. Wiem od wielu z nich, że ci, którzy przechorowali Covid nie boją się pacjentów zakaźnych, są tacy, u których poziom przeciwciał jest teraz wyższy niż bezpośrednio po infekcji, a ich odporność wzrosła w kontakcie z pacjentem.
Mam jednak świadomość, że na powrót do pełnej normalności system nie jest jeszcze gotowy. Leczmy więc w trybie wyjątkowym. Tylko leczmy! Nie wiem, które z moich pomysłów są możliwe do zrealizowania. Wiem natomiast, że wszystko jest lepsze niż czekanie, aż potrzebny będzie respirator, niż zostawienie pacjentów samym sobie w oczekiwaniu na śmierć lub poprawę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/577205-witaj-swiecie-jestem-ozdrowiencem