„Co do meritum: firma w rzeczywistości nigdy nie rozpoczęła działalności. Ani ja, ani spółka nie zarobiliśmy nawet złotówki. W związku z założeniem tej firmy poniosłem jedynie koszty, które ostatecznie potraktowałem jako własne straty. Po drugie, nigdy nie żerowałem na niczyim nieszczęściu” — mówi wiceminister sportu Łukasz Mejza w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
wPolityce.pl: W publikacji Wirtualnej Polski „Jak Łukasz Mejza postanowił zarobić na cierpieniu” padają poważne oskarżenia pod pańskim adresem. Dlaczego zdecydował się Pan założyć firmę, której działalność miała opierać się na niesprawdzonej metodzie leczenia?
Łukasz Mejza: Artykuł to stek ohydnych insynuacji, próba zrobienia ze mnie potwora, który żeruje na cierpieniu i desperacji chorych. W sensie politycznym przyjmuję to z pokorą, bo odbieram to jako cenę za przystąpienie do obozu Zjednoczonej Prawicy, ale po ludzku to bardzo bolesne, bo w rzeczywistości przyświecało mi coś zgoła innego – chęć pomocy osobom, które znikąd nie widzą ratunku. Co bardzo ważne, założenie firmy zajmującej się turystyką medyczną, zaproponował mi znajomy, u którego lekarze zdiagnozowali niezwykle ciężką, śmiertelną chorobę. W wyniku leczenia komórkami macierzystymi ten człowiek ozdrowiał. Niesiony skutecznością terapii chciał umożliwić skorzystanie z tej metody innym chorym, których zawiodły tradycyjne metody leczenia w Polsce. Jego świadectwo było dla mnie na tyle przekonujące, że przystałem na propozycję.
Czy to prawda, że Pan osobiście namawiał pacjentów do udziału w tej terapii? Takie oskarżenie pojawia się w tekście.
Zacznijmy od tego, że artykuł będzie przedmiotem postępowań sądowych. Naruszono moje dobre imię i na pewno nie zostawię tego bez reakcji. Co do meritum: firma w rzeczywistości nigdy nie rozpoczęła działalności. Ani ja, ani spółka nie zarobiliśmy nawet złotówki. W związku z założeniem tej firmy poniosłem jedynie koszty, które ostatecznie potraktowałem jako własne straty. Po drugie, nigdy nie żerowałem na niczyim nieszczęściu. Gdyby autorzy tekstu zadali sobie odrobinę trudu i zajrzeli do publicznych rejestrów spółki, dowiedzieliby się, że jej istotą miało być nie prowadzenie leczenia a kontaktowania pacjentów z podmiotami zagranicznymi, które oferują rozmaite terapie.
Zgodnie z tekstem WP, mieliście Państwo osobiście namawiać pacjentów do tego typu leczenia.
To kolejna manipulacja. Znaczącą część tego artykułu stanowi historia pani Pauliny Materny, z którą nigdy w życiu nie rozmawiałem. Co więcej, gdy tylko powziąłem informacje o wątpliwościach medycznych i etycznych dotyczących metody, dzięki której – przypomnę – znany mi człowiek pokonał śmiertelną chorobę, natychmiast wycofałem się z działalności firmy. Nie zarobiliśmy ani złotówki na tej działalności. Nie było żadnego pacjenta, nie mieliśmy żadnego klienta, a ja nie wziąłem od nikogo pieniędzy.
Czy Pan osobiście namawiał kogokolwiek do skorzystania z tej terapii?
Oczywiście, że rozmawiałem z osobami doświadczonymi przez ciężkie choroby. Chciałem poznać ich potrzeby, zrozumieć sytuację, bo przecież spółka miała pomagać ludziom właśnie poprzez organizację wyjazdów. Tego typu działalności zajmują się setki firm. Ostatecznie jednak nie podpisaliśmy umowy z żadną kliniką, nikogo nigdzie nie wysłaliśmy. Wszystko skończyło się na wstępnych rozmowach z chorymi.
Przekonuje Pan, że w końcu nic na tym nie zarobił. Ale plan był taki, by na tym jednak były zyski.
Właśnie na tym zasadza się cała podłość tego ataku. Będąc pod wrażeniem świadectwa wspomnianej osoby, chciałem pomóc innym, a dziś zarzuca mi się żerowanie na cudzym nieszczęściu. Idąc takim tokiem myślenia to każdą firmę działającą w branży ochrony zdrowia można byłoby uznać za żerującą na chorobach i cudzym nieszczęściu. W artykule Wirtualnej Polski jest cała masa tego typu przeinaczeń i sugestii, które mają ze mnie uczynić potwora. Gdyby dziennikarze wykazali minimum rzetelności, usłyszeliby to ode mnie. Niestety opublikowali tekst, nie czekając na moje stanowisko. Widocznie uznali, że mój komentarz nie będzie pasować do z góry założonej tezy. Pytanie, z czego wynika tak ekspresowe tempo medialnego linczu, pozostawię bez odpowiedzi…
To z czego wynikała pańska decyzja o wycofaniu się z tego pomysłu? Chodziło o to, że ciężko było zarobić czy o wątpliwości moralne?
Z wątpliwości natury medycznej i etycznej. I zrobiłem to natychmiast, gdy tylko to do mnie dotarło. I znowu: chętnie opowiedziałbym o tym autorom, ale oni postanowili napisać tekst pod tezę. Zresztą pan redaktor Jadczak nigdy nie krył, że urządza na mnie polowanie. W dniu, w którym zostałem powołany na Sekretarza Stanu, napisał na Twitterze, że zaprasza do kontaktu wszystkich moich współpracowników, co odbieram po prostu jako akcje zbierania na mnie „haków”. Jeśli to nie jest „zlecenie” to nie wiem co nim może być…
Autorzy twierdzą, że nie odpowiedział Pan na ich pytania.
Próbowali skontaktować się ze mną za pośrednictwem prywatnego adresu mailowego, które nie sprawdzam regularnie. A gdy jestem w pracy, to nawet nie mam na to czasu. Odpisałem im w dniu otrzymania pytań, że odniosę się do sprawy w ciągu 48 godzin. Pytania były tak obszerne, że nie byłbym w stanie odpowiedzieć w ciągu kilkunastu godzin, bo miałem wiele innych obowiązków. To rażąca nierzetelność dziennikarska. Mamy do czynienia z artykułem pisanym pod tezę. I tak naprawdę, nikogo nie interesowało co mam do powiedzenia. Postawa dziennikarzy jest dla mnie niezrozumiała także po ludzku. Jeśli autorzy chcieli komuś stawiać jeden z najohydniejszych zarzutów – żerowania na desperacji chorych osób – to czy naprawdę nie mogli dać mi możliwości zaprezentowania własnego stanowiska?
Może Pan powiedzieć, że nie ma sobie w tej sprawie nic do zarzucenia?
Być może wykazałem się naiwnością, ale cały czas działałem w dobrej wierze. W sensie moralnym nie mam sobie nic do zarzucenia.
Jestem przekonany, że ukazanie się tego artykułu związane jest z faktem, że otrzymywałem oferty opuszczenia obozu rządowego i przejście do totalnej opozycji. A takich propozycji miałem mnóstwo. Wiedziałem, że w końcu dojdzie do tego typu brutalnych ataków. To efekt tego, że opowiedziałem się po stronie Zjednoczonej Prawicy.
Wracając jednak do samej sprawy. Ma Pan sobie coś do zarzucenia?
Osoba, która skutecznie z tej terapii skorzystała, zaproponowała, by pomóc innym i przyszła do mnie z tym pomysłem. A u tej osoby zdiagnozowano śmiertelną chorobę – adrenoleukodystrofię. I to właśnie ta terapia uratowała jej życie. Nie jestem lekarzem, więc nie miałem powodów, by w to nie wierzyć, skoro ta osoba poddała się terapii i wróciła do Polski. Rozpocząłem ten projekt dość pochopnie, ale szybko się z niego wycofałem, gdy tylko pojawiły się wątpliwości natury moralnej i medycznej. Wątpliwości te zresztą potwierdza w jakimś sensie pismo od portalu Siepomaga.pl, z którym miałem okazję zapoznać się dopiero przy okazji ostatniej publikacji WP. Od momentu założenia spółki do zakończenia mojego zaangażowania w cały ten proces minęło raptem kilka miesięcy. Mogę tylko powtórzyć. Nie zarobiłem ani złotówki, nie wzięliśmy od nikogo pieniędzy.
Nie wzięliście Państwo pieniędzy, bo się wycofaliście i nie zdążyliście zarobić. Ale firma istniała, by przynosić zysk.
Wiele firm świadczy usługi z zakresu turystyki medycznej. Czy to, że właściciel takiej firmy pomoże zorganizować wyjazd na leczenie, jest czymś złym? Wręcz przeciwnie! Uznaliśmy, że to dobry pomysł i będziemy w stanie pomóc wielu ludziom szukającym specjalistów za granicą.
Mówi Pan, że współpracował z osobą, której ta terapia pomogła. A czy Pan sam sprawdzał jakie są opinie lekarzy nt. tej metody?
Opierałem się m.in. na opiniach na temat tej kliniki, które były bardzo dobre. Rozmawialiśmy z kilkoma osobami z zagranicy, które skutecznie z tej terapii skorzystały. Zrobiłem to w dobre wierze, ale zbyt pochopnie.
Jak czytamy w tekście: „Dziś po medycznej firmie Łukasza Mejzy nie ma już śladu. A przynajmniej ktoś zrobił wiele, żeby takiego nie było. Usunięta została strona internetowa. Ktoś, kto to zrobił, zadbał też o to, żeby w sieci nie pozostała żadna jej kopia”. Wygląda to tak, jakby ktoś bardzo się starał, by po tej działalności nie został żaden ślad.
W momencie, w którym zdecydowałem, że ten projekt kończymy, to po prostu trzeba było usunąć stronę. Wszystko skończyło się na etapie planów i kilku rozmów z chorymi. Wątpliwości dotyczące prowadzenia tego rodzaju działalności przeważyły. Nie było sensu dalej ponosić kosztów funkcjonowania strony.
W artykule wypowiadają się pracownicy, którzy mieli wyszukiwać zainteresowanych Waszą ofertą. Przekonują, że im Pan nie płacił.
Zgodnie z regulacjami Kodeksu pracy nie byli to pracownicy. Mieli ze mną ustalenia prowizyjne. Skoro nic się nie zadziało w tym biznesie, to nie było podstaw do płacenia prowizji.
Ale jednak wykonywali dla Pana pracę…
Nasza działalność nigdy nie wyszła poza strefę planów i wstępnych rozmów z chorymi. Żadna praca która mogłaby być podstawą wypłacenia wynagrodzeń nie została nigdy wykonana.
To na jakich umowach pracowali?
Ktoś kto ma umowę na sprzedaż samochodów, to jest rozliczany ze sprzedanych samochodów. Ustalenia były na wynagrodzenie prowizyjne. W tekście jest też wiele przekłamań dot. ich zaangażowania. Im po prostu nie podobała się droga polityczna, którą wybrałem. Odczytuję to w kategoriach politycznej zemsty. Z autorami materiału spotkam się w sądzie.
Rozmawiał Adam Stankiewicz
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/575484-nasz-wywiad-mejza-nigdy-nie-zerowalem-na-nieszczesciu