Uderzenie było perfidne, bo Tusk nie weźmie kierowcy, żeby wyglądać jak bonzowie z władzy. To już prędzej będzie chodził pieszo albo biegał.
Ludzie to są jednak zawistni. Szczególnie wobec tych, którzy dużo w życiu osiągnęli. I dużo dla innych zrobili. Na przykład wobec Donalda Tuska. Wytykają mu, że w terenie zabudowanym jechał z prędkością 107 km/h. A po zatrzymaniu przez policję napisał tylko: „Jest przekroczenie przepisu drogowego, jest kara zatrzymania prawa jazdy na 3 miesiące plus 10 punktów i mandat. Adekwatna. Przyjąłem ją bez dyskusji”. A podobno powinien przepraszać i kajać się niczym Jurand ze Spychowa przed bramą zamku krzyżackiego w Szczytnie.
W tej sprawie są same nieporozumienia i kłamstwa. Na niekorzyść Donalda Tuska. Pierwsza sprawa – nie jechał przez Wiśniewo swoim najbardziej wypasionym autem, czyli lexusem (skądinąd nie chce epatować np. niemieckim mercem, a wybrał „japończyka”). Jechał skodą, czyli nawet nie czysto niemieckim autem, bo czesko-niemieckim. Przez to wykazał się skromnością. Ten akurat „japończyk”, to by go pewnie powiózł jakieś 180-200 km/h, a „czechoniemiec” tylko 107 km/h. To od razu świadczy o tym, że już na starcie się ograniczył. Sam.
Druga sprawa: gdy się wjeżdża do Wiśniewa, wprawdzie jest znak, że zaczyna się obszar zabudowany, ale tam nie widać żadnych domów. Kierowca może więc tylko zdjąć nogę z gazu i prędkość sama się zredukuje, gdy już domy będą. I Donald Tusk musiał zdjąć nogę z gazu, skoro za znakiem miał na liczniku 107 km/h, a wcześniej jechał załóżmy 150 km/h. A przekroczenie o 10 km/h prędkości dopuszczalnej na autostradzie, to pestka.
Tam, w Wiśniewie, wprawdzie nie ma autostrady, ale mogłaby być. Gdyby najwybitniejszy spec od autostrad, Sławomir Nowak, nie był niesłusznie oskarżany o korupcję. Donald mógł zresztą być przekonany, że autostrada już tam jest, bo Sławek to załatwił jak był ministrem transportu. Ponadto, gdy Tusk kieruje, nie musi się przecież rozglądać na boki, czy jest na autostradzie czy jeszcze nie. Pewnie zakładał, że jest. Zatem na wyrost napisał, że kara jest adekwatna.
Istnieje też możliwość ( a właściwie pewność), że to nie było prawdziwe Wiśniewo („Nie ma takiego miasta Londyn. Jest Lądek, Lądek Zdrój”), ale atrapa specjalnie zbudowana z dykty, gdy Tusk już był w drodze. Po prostu pisowcy chcieli go za wszelką cenę dorwać, więc najpierw go podsłuchali, a gdy dowiedzieli się, że wyjeżdża, padło hasło „Tu Brzoza”, czyli jak w „Misiu” i stanęło potiomkinowskie Wiśniewo w szczerym polu. Żeby dorwać Tuska. A on nie był na tyle przezorny, żeby teściowa siedziała z tyłu (ta teściowa) i na głupie pytanie: „a gdyby tu przechodziła wasza teściowa?”, odpowiedziałby, „jak ja mogę przejechać teściową, jak moja teściowa siedzi z tyłu”. Teściowej nie było, ale atrapa musiała być.
To na pewno była prowokacja wymierzona w wielkiego człowieka. A wszystko dlatego, że triumfalnie wrócił do polskiej polityki i osiąga ogromne sukcesy. Władza wprawdzie twierdzi, że to są same strzały w kolano, ale wiadomo, że to zawistnicy. I te triumfy Tuska tak wystraszyły władzę, że zapewne chciała wsadzić męża stanu do pudła. Nie udało się, to chociaż na trzy miesiące zabrała mu prawo jazdy. Po prowokacji w Wiśniewie.
Prowokacja była dlatego, żeby narodowi odciąć kontakt z wielkim mężem stanu. A to jest tak równy gość, że nie chce, żeby go wozić, więc skromnie jeździ sam. I teraz nie będzie jeździł, chyba że Sławkowym pendolino, ale ono nie dociera pod strzechy. No, bo przecież nie weźmie kierowcy, żeby wyglądać jak bonzowie z władzy. To już prędzej będzie chodził pieszo albo biegał. Tężyzna fizyczna to przecież jego mocna strona. Obok tężyzny intelektualnej i moralnej. No i skromność.
Wiedząc o tężyźnie i skromności Tuska, władza uderzyła najbardziej perfidnie, jak było można. W prawo jazdy, czyli możliwość obcowania z narodem. Ale prowokatorzy sami wpadli we własne sidła. Donald Tusk nie skarżył się, nikogo nie oskarżał, tylko wziął wszystko na siebie. I nawet nie zabrał teściowej, żeby się wymigać od odpowiedzialności. To cechuje wyłącznie wielkich ludzi. A skromnych niczym Mahatma Gandhi albo matka Teresa. A prowokatorom musiało być wyjątkowo łyso, że ich pułapka zamieniła się w wielkie, przede wszystkim moralne, zwycięstwo ofiary.
Szkoda, że członkowie i sympatycy Platformy Obywatelskiej od razu nie mówili o prowokacji, tylko dość głupawo próbowali swego mistrza, mentora i nauczyciela tłumaczyć. Tu nie ma co tłumaczyć. Wystarczy powtórzyć za klasykiem:
Czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się przemęcza dla naszego raju, prezes Tusk Donald, naszego raju Tęcza. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie, to wilki! To mówiłem ja – Budka Borys, polityk drugiej klasy. Niech żyje nam prezes sto lat! To jeszcze ja – Budka Borys, bo w zeszłym tygodniu nie mówiłem, bo byłem chory. Mam zwolnienie. Łubu dubu, łubu dubu, niech nam żyje prezes naszego raju. Niech żyje nam! To śpiewałem ja – Budka.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/574912-nie-bylo-zadnej-wpadki-tuska-byla-prowokacja