Głównym elementem kryzysu na granicy Polski z Białorusią może i są migranci, ale nie jest to kryzys migracyjny, tylko geopolityczny. Migranci są używani jako narzędzia przez wrogi reżim Łukaszenki, który za ich pomocą chce zdestabilizować UE i NATO, wymusić cofnięcie nałożonych sankcji, szczególnie tych gospodarczych oraz udowodnić, że Polska, kraj, który przyjął i dziś gości wielu białoruskich dysydentów, nie potrafi chronić swoich granic. A sojusznicy Warszawy są podzieleni i w sytuacji kryzysowej nie będą w stanie znaleźć wspólnej pozycji i udzielić polskim władzom wsparcia. Tym bardziej, że – jak w przypadku Unii Europejskiej – toczą z nią od lat spór o praworządność. Wtedy nawet najbardziej jednolity front, jak ten, który powstał na Zachodzie przeciwko Łukaszence od chwili sfałszowanych wyborów prezydenckich w sierpniu 2020 r., da się przełamać.
Jak ulec szantażowi
Z jakiegoś powodu kanclerz Niemiec Angela Merkel postanowiła udowodnić, że satrapa z Mińska ma rację. Rozmowy, które pani kanclerz prowadziła z prezydentem Rosji Władimirem Putinem oraz Aleksandrem Łukaszenką miały – jeśli wierzyć urzędowi kanclerskiemu w Berlinie– na celu rozwiązanie „kryzysu humanitarnego” na granicy Polski z Białorusią. Tak, by nie ugiąć się przed szantażem, ale poprawić sytuację migrantów, które prezydent Białorusi przywiózł do kraju i teraz „zmusza” do atakowania umocnień granicznych i polskich żołnierzy. Jednocześnie pani kanclerz miała wyrazić swoją dezaprobatę wobec działań Mińska. Jeśli tak rzeczywiście było, to Angela Merkel jest albo bardzo naiwna, albo ma w nosie swoich wschodnich sąsiadów, czyli nas. Oba warianty są wysoce niekorzystne. Po pierwsze bo przełamała tym samym zjednoczony front europejski przeciwko Łukaszence, nad którego powstaniem tak intensywnie pracowała polska dyplomacja, i który w zasadzie istniał jeszcze przed wybuchem obecnego kryzysu.
Założenie Łukaszenki było proste: kilka tysięcy migrantów i Europa się ugnie. Zaczną się rozmowy, negocjacje, prośby. Satrapa z Mińska może nie wróci na salony, ale przestanie być pariasem. I to się stało. Przez nikogo w Europie nie uznawany prezydent Białorusi, wyłoniony w sfałszowanych wyborach, który więzi i torturuje setki własnych obywateli, którzy się z nim nie zgadzają, doznał zaszczytu rozmowy telefonicznej z przywódcą jednego z najważniejszych państw UE. Oczywiście pani kanclerz tej decyzji, w dobrej wieloletniej tradycji, z nikim nie konsultowała. Może i chodziło jej o los biednych migrantów i w duchu moralnego mocarstwa za które Niemcy się uważają, chciała go poprawić. Ale jedyne co zrobiła to wzmocniła pozycję Łukaszenki, który już obwieścił sukces. Proszę, trochę postraszył, i już się do niego zgłaszają z Berlina. Może pani kanclerz chciała także spełnić zobowiązania, które zaciągnęła w ramach umowy z administracją Joe Bidena w Waszyngtonie. Nord Stream 2 w zamian za względny spokój na wschodzie Europy, o który zadbać mają Niemcy. To, że Berlin nie jest w stanie takiego spokoju zapewnić było jasne od samego początku, i teraz się potwierdza. Niemcy nie są w stanie kontrolować Rosji, nawet jeśli połączą się z nią dziesięcioma gazociągami. Zamiast tego mamy gazowy szantaż Putina i migracyjny szantaż Mińska.
Obsesja dialogu
A tyle było dyskusji o wspólnej polityce zagranicznej Unii Europejskiej, o autonomii strategicznej Europy. O tym, że potrafimy być zjednoczeni, działać we własnym interesie. Wystarczył jeden telefon z Berlina do Mińska, by obalić wszystkie te koncepcje. Szkoda, że pani kanclerz odchodząc z niemieckiej, a tym samym światowej polityki, postanowiła popełnić taki błąd. Błąd za który zapłacimy głównie my. Nic nie stoi na przeszkodzie by Łukaszenko uskrzydlony tym sukcesem wysłała jeszcze więcej migrantów na granicę, a jeśli kolejni przywódcy europejscy podejmą z nim negocjacje (z białoruskim ministrem spraw zagranicznych rozmawiał też szef unijnej dyplomacji Josep Borrell), zaproponował jakiś format rozwiązania kryzysu z udziałem Francji, Niemiec i Moskwy. W ten sposób na zawsze zamrożony został kryzys na wschodzie Ukrainy, za pośrednictwem tzw. formatu Normandzkiego. A i kolejne sankcje, planowane przez Unię, mogą przecież wypaść mniej boleśnie niż byłoby wskazane.
Wtedy nic nie będzie stało na przeszkodzie by takie doraźne narzędzie jak migranci zamienić w narzędzie stałe, którego Łukaszenko będzie mógł użyć przy okazji każdego konfliktu z Zachodem. „Dialog” to obsesja naszych partnerów za Odrą, i właśnie staliśmy się ofiarą tej obsesji. W skrócie: jedni bronią granic Europy, drudzy swojego czystego sumienia. W końcu pani kanclerz uznała, że z kryzysem migracyjnym w 2015 r. „dała sobie znakomicie radę”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/574339-jedni-bronia-granic-europy-drudzy-swojego-czystego-sumienia