Opublikowano pełny tekst wywiadu, którego Aleksandr Łukaszenka udzielił rosyjskiemu periodykowi Nacionalnaja Oborona. Nie ma sensu przytaczać filipik przeciw Polsce i Zachodowi w wykonaniu białoruskiego dyktatora, w planie politycznym rozmowa ta też nie wnosi nić więcej niźli to co mówił niedawno publicznie Władimir Putin. Na co warto jednak zwrócić uwagę? Otóż Łukaszenka mówi, że nie potrzebuje od Moskwy aktywnego, w tym wojskowego wsparcia, wystarczy, że czuje, iż może liczyć „w razie czego” na pomoc. Białoruś, w jego opinii poradzi sobie sama, będzie „pancerną pięścią” rosyjskiego świata, państwem, które w razie potrzeby przyjmie na siebie pierwsze uderzenie Zachodu. Musi się jednak wojskowo wzmocnić, dlatego też potrzebuje m.in. rosyjskich systemów rakietowych Iskander, które, mając zasięg większy (500 km) niźli białoruskie Polonezy są w stanie uzupełnić system obrony Mińska. Jest rzeczą oczywistą, że rosyjskie rakiety, którymi chciałby dysponować Łukaszenka byłyby wymierzone w cele w Polsce w tym w Warszawę.
Tymi wojowniczymi deklaracjami, ale również tym co obecnie dzieje się na polsko–białoruskiej granicy, gdzie migranci są używani w charakterze broni, czy narzędzia presji politycznej, Łukaszenka wyświadcza nam przysługę, za którą winniśmy być mu w gruncie rzeczy wdzięczni. Odrabiamy oto w przyspieszonym tempie lekcję tego jak będzie wyglądała polityka w naszym regionie w przyszłości, w realiach nasilającej się rywalizacji mocarstw i ich sojuszników, kiedy argumenty siłowe grać będą nieporównanie większą rolę niźli w przeszłości. Polska opinia publiczna po tej lekcji będzie inaczej odnosić się do kwestii siły naszej armii, konieczności zwiększania jej możliwości, tego co nazywamy systemem odpornościowym państwa. Inaczej też będzie oceniała słowa i uczynki przedstawicieli polskiej elity i w mniejszym stopniu, jak sądzę, będzie wierzyła w zmitologizowane figury retoryczne w rodzaju „wspólnoty sojuszniczej”. Ta oczywiście też jest ważna, jak w każdej koalicji, ale przede wszystkim trzeba liczyć na siebie a dopiero potem na naszych aliantów. Nie ma w tym zakresie sentymentów. W czasie niedawnej dyskusji w Bundestagu, jak donosi DW Thorsten Frei, deputowany CDU, nota bene wspierający politykę Polski w obecnym kryzysie granicznym zaproponował, aby, oczywiście jeśli zewnętrzny kordon „puści”, Niemcy wzmocniły ochronę swej granicy z Polską, wprowadzając kontrolę graniczną i odsyłając na nasz obszar tych migrantów, którym jednak udałoby się przejść do Niemiec. Innymi słowy, Berlin będzie w pierwszym rzędzie kierował się własnym, wąsko rozumianym interesem, a potem dopiero zwracał uwagę na nasze sprawy. Pomoc ze strony Niemiec też nie jest wyrazem altruizmu i oddania „wspólnym europejskim wartościom”, ale pochodną tego jak za Odrą odczytują swój partykularny interes.
Po tej lekcji, jak mam nadzieję, te głosy naszych ekspertów, którzy uparcie i najczęściej wbrew zachodzącym procesom twierdzili, że kluczem naszego bezpieczeństwa jest „wiarygodność sojusznicza” rozumiana jako gotowość Warszawy do obsługiwania cudzych interesów, będą w mniejszym stopniu oddziaływać na naszą opinie publiczną. Przede wszystkim dlatego, że gołym okiem dziś widać, że świat, w tym Europa, wchodzą w nową fazę dziejów. Inną, która wymagała będzie innej niźli w przeszłości hierarchii celów i innych narzędzi.
Paradoksalnie, z podobnymi wnioskami mamy do czynienia w artykule, który niedawno opublikował Josep Borrell, szef unijnej dyplomacji. Wystąpienie to jest poświęcone kwestii „Strategicznego kompasu”, którym mają się na najbliższym, jutrzejszym, posiedzeniu, zająć ministrowie spraw zagranicznych państw Wspólnoty. Warto zwrócić uwagę na to co pisze Borrell, bo rzuca ono nieco światła na to o czym europejskie elity myślą i co uważają za realne, kiedy posługują się terminem „suwerenność strategiczna” starego kontynentu. Borrell zaczyna od diagnozy sytuacji, która z grubsza rzecz biorąc wydaje się słuszna. Otóż jego zdaniem, od jakiegoś już czasu mamy do czynienia z procesem, który zresztą jest w gruncie rzeczy nie do zatrzymania, określanym przezeń mianem „kurczenia się strategicznego” Europy. Polega on na spadku znaczenia, w światowym układzie sił starego kontynentu. W wymiarze gospodarczym dziś Wspólnota kontroluje jedynie 10 proc. światowego bogactwa, podczas gdy jeszcze ćwierć wieku temu, było to 25 proc.. Gdyby brać pod uwagę demografię, to perspektywy są jeszcze mroczniejsze, zwłaszcza wobec prognoz mówiących, że pod koniec stulecia mieszkańcy Unii Europejskiej stanowić będą jedynie 5 proc. ludności świata. Kurczą się też normatywne wpływy kolektywnego Zachodu, którego częścią jest nasz kontynent, a prognozy są jeszcze gorsze. Wszyscy ambitni gracze międzynarodowi, którzy w ostatnich latach zaznaczyli chęć swego oddziaływania na układ sił w świecie, to państwa, których elity nie hołdują wartościom demokratycznym. Kolejna rewolucja technologiczna, może być zdaniem Borrella wykorzystana przeciw starym demokracjom, państwa rewizjonistyczne będą bowiem chciały spożytkować osiągnięcia technologiczne i własne przewagi w sektorach przyszłości, takich jak choćby Sztuczna Inteligencja, aby wzmocnić swe wpływy polityczne.
Kolejnym niepokojącym, w opinii szefa unijnej dyplomacji, trendem jest to, że „europejski teatr strategiczny” przestaje być oazą spokoju. Coraz większa liczba nowych graczy, używając w tym celu narzędzi presji siłowej, w tym wprost odwołując się do siły wojskowej, próbuje zmienić układ sił. W praktyce oznacza to, że siły zbrojne staną się w najbliższej przyszłości, a może już się stały, podstawowym narzędziem politycznym. Zaciera się też, w związku z coraz częstszym stosowaniem instrumentów hybrydowych, granica między wojną a pokojem, a w miejsce poszukiwania wspólnych rozwiązań mamy wojnę narracji. Innymi słowy żyjemy już w innych, znacznie bardziej konkurencyjnych i konfrontacyjnych realiach i Unia Europejska musi poważnie przygotować się do nowych wyzwań. W jaki sposób? Wzmacniając się wojskowo, bo jak pisze Borrell „Główną wartością sił wojskowych jest nie to, że pozwalają rozwiązywać problemy, ale że mogą pomóc zapobiegać rozwiązywaniu problemów na naszą niekorzyść. Dlatego „Strategiczny kompas” proponuje potencjał UE do szybkiego rozmieszczania sił w ramach całego spektrum działań przewidzianych w unijnych traktatach”.
Ta diagnoza sytuacji w której się znaleźliśmy jako mieszkańcy Europy nie jest dla każdego, może poza środowiskiem naszych ekspertów cały czas wierzących w powrót „starych dobrych czasów”, sojuszu demokracji, układów wielostronnych i hegemonii kolektywnego Zachodu, niczym odkrywczym. Ciekawe są formułowane przez Borrella propozycje jak reagować na „kurczenie się strategiczne” Europy. Otóż jego zdaniem wojskowe wzmocnienie Wspólnoty możliwe jest, jeśli zmieni się dotychczasowe podejście do problemu. Nie wspólne siły, bo to, po prostu nie działa i nie przekształca się w realność, pozostając jedynie ciekawą figurą retoryczną, ale „podejście modułowe” jak to określa Borrell. Miałoby ono polegać na tym, że wojska różnych państw Unii ćwiczą razem, po to aby osiągnąć możliwość współdziałania operacyjnego. Jednocześnie nie określano by docelowego kształtu, wielkości budowanych sił i sposobów reagowania na rysujące się zagrożenia, ze strony państw Wspólnoty. „Podejście modułowe” oznaczałoby budowanie koalicji chętnych, państw, które podobnie oceniają sytuację i skłonne są reagować używając w ten sposób sił, którymi, na poziomie narodowym dysponują. Borrell proponuje odwołanie się do art. 44, czyli powoływanie koalicji, zatwierdzanych przez Radę Europejską.
Co to jednak wszystko oznacza? Po pierwsze żadne wspólne siły zbrojne Unii Europejskiej nie powstaną. Jak można przypuszczać dlatego, że nie jest możliwe uzgodnienie wspólnej, podzielanej przez wszystkich, oceny ryzyk zewnętrznych. Po drugie, odwołanie się do „koalicji chętnych” oznacza uruchomienie normalnego w układach sojuszniczych podejścia, gdzie każde państwo mierzy ryzyka, nakłady i potencjalne zyski. Jeśli uzna, że wsparcie sąsiada czy członka Wspólnoty, który został zaatakowany jest akceptowalne, tzn. potencjalne zyski (polityczne, ekonomiczne, wizerunkowe etc.) przewyższają ewentualne straty, to wówczas podejmuje decyzję o przyjściu z pomocą. Aby to w ogóle było możliwe musi zostać spełniony warunek konieczny, a mianowicie, siły zbrojne tych państw muszą umieć ze sobą współpracować na poziomie operacyjnym czy wręcz taktycznym. Szwecja i Finlandia udowodniły, że osiągnięcie takie stopnia interoperacyjności jest możliwe, podobnie zresztą jak dowiodły, iż nie jest do tego potrzebna Bruksela czy formułowane pod jej egidą „Strategiczne Kompasy”. Oczywiście taka formuła współdziałania musi zakładać wzięcie pod uwagę sytuacji w której nikt nie przyjdzie nam, czy szerzej, państwom zagrożonym agresywną polityką sąsiadów, z pomocą. Innego rodzaju podejście byłoby zbrodniczą krótkowzrocznością. A to z kolei oznacza, że rewolucyjnemu przemodelowaniu ulega hierarchia celów państw frontowych, w tym Polski. Po pierwsze silna armia i silne państwo charakteryzujące się wzmocnionym systemem odpornościowym. Po drugie państwo posiadające sprawną i odpowiednio rozbudowaną, wielokierunkową dyplomację. Jeśli bowiem mamy mieć do czynienia w przyszłości z koalicjami chętnych, to musimy umieć je budować, umieć zajmować w nich odpowiednią, zgodną z naszymi interesami pozycje i samodzielnie kształtować nasze środowisko bezpieczeństwa. Wszystko to razem wzięte oznacza odejście od modelu funkcjonowania Polski, jaki charakteryzował naszą politykę ostatnich 30 lat. Modelu, w którym nie musieliśmy rozwijać kosztownych zdolności, bo we względnie stabilnym systemie międzynarodowym układy wielostronne, takie jak Unia czy NATO, wystarczały. Teraz już nie wystarczają. Alesander Łukaszenka swymi agresywnymi działaniami pomógł nam to zrozumieć. Jeśli wyciągniemy z obecnej lekcji prawidłowe wnioski, to paradoksalnie winniśmy być mu za to wdzięczni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/573989-moze-bedziemy-dziekowac-aleksandrowi-lukaszence