Mamy powtórkę z rozrywki z takim traktowaniem Polski i Węgier, jak komuna traktowała Węgry Nagya, Jugosławię Tity czy Czechosłowację Dubczeka.
Jednym z najzabawniejszych aspektów polskiej polityki jest europejskość mniemana i wiążące się z nią przekonanie o wtajemniczeniu w najgłębsze pokłady unijnych rzeczy samych w sobie (taki unijny neokantyzm). Po stronie obecnej polskiej opozycji mamy tabuny wtajemniczonych, a nawet zdolnych do przedstawiania i nauczenia najbardziej ortodoksyjnej z fundamentalnych wykładni europejskości jako Ding an sich. Przodują tu oczywiście takie postacie, jak Donald Tusk, Radosław Sikorski, Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz.
Wtajemniczonym i zdolnym do przeprowadzania, a nawet narzucania wykładni brakuje niestety intelektualnego formatu i sznytu, które pozwalałyby stworzyć odpowiednio bełkotliwy, a zarazem obezwładniający język, powiedzmy w stylu Jürgena Habermasa albo chociaż Petera Sloterdijka. Może nawet by chcieli, tylko bardzo prawdopodobne jest, że nic z Habermasa i Sloterdijka nie rozumieją, o ile w ogóle ich czytali. W każdym razie sami nie są w stanie odpowiednim żargonem i bełkotem operować, więc „jadą” wyłącznie na aurze. Tych, którzy rozumieją.
Jednym z największych idiotyzmów polskiej polityki oraz przejawów megalomanii typowej dla intelektualnych kmiotków jest zawołanie (bo nie jest to sąd w klasycznym znaczeniu niemieckiego Urteil) o tym, że Jarosław Kaczyński nie rozumie Europy, Unii, współczesnego świata. W przeciwieństwie do samozwańczych egzegetów europeizmu. To proste założenie jest podstawą do dekonstrukcji poglądów prezesa PiS, najczęściej w formie zlewozmywakowej psychoanalizy. W zamierzeniu poważnej, a nawet przerażającej w skutkach, a faktycznie należącej do najbardziej groteskowych i zabawnych konstrukcji.
Poza zlewozmywakowymi psychoanalitykami ze świata polityki (Tusk, Sikorski, Cimoszewicz, Miller, Rosati i cała czereda ich klonów), w taki sposób dekonstruują Jarosława Kaczyńskiego „Gazeta Wyborcza” i Onet. Nieprzypadkowo przypomina to wykładnię tzw. naukowego komunizmu, a przynajmniej rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego (w najzabawniejszej formie u Adama Koseskiego czy Jarosława Ładosza). Jeszcze zabawniejsze jest to, że niektórzy egzegeci owego naukowego komunizmu są teraz najbardziej wtajemniczonymi autorami wykładni prawdziwego europeizmu, np. Włodzimierz Cimoszewicz czy Dariusz Rosati.
W ujęciu jedynych uprawomocnionych egzegetów Unia Europejska jest czymś w rodzaju kościoła (wcale nie jest paradoksem, że świeckiego), tak jak parodią kościoła był komunizm w Związku Sowieckim (z komunistycznymi świętymi, z Leninem na czele, i męczennikami), a parodiami świątyń były budowle w stylu warszawskiego „daru Stalina”, czyli Pałacu Kultury i Nauki. A wszelka nieortodoksyjna interpretacja unijnych traktatów czy funkcjonowania UE są traktowane jak herezja i schizma. To parodia historycznego „prostowania” takich odmian herezji (w różnych religiach) jak saduceizm, samarytanizm, sufizm, salafizm, alawizm, marcjonizm, nestorianizm, arianizm czy kataryzm.
Polscy egzegeci europeizmu mają wszelkie cechy neofitów, więc i ich gorliwość w tropieniu oraz zwalczaniu herezji jest wyjątkowa. Tak jak wyjątkowe jest poczucie misji oraz historycznej roli. To powoduje zabawne europejskie nadęcie oraz występowanie w roli strażników unijnej ortodoksji. Czyli mamy pełną powtórkę z rozrywki – przeniesienie w czasy komuny i ówczesnej walki z antykomunistycznymi herezjami, zwanymi rewizjonizmem. Jarosławowi Kaczyńskiemu zarzuca się właśnie rewizjonizm. Wobec unijnej ortodoksji, w której Donald Tusk jest parodystycznym odpowiednikiem już może nie Lenina czy Stalina, ale Breżniewa czy Andropowa, zaś Sikorski nie tyle Mołotowa, co Gromyki.
Karanie heretyków to oczywista oczywistość, stosowana w przeszłości we wszystkich religiach, dlatego samozwańczy egzegeci europejskości nie tylko aprobują kary finansowe dla Polski, ale wręcz za nimi agitują. A samo hasło polexitu jest przecież parodiowaniem schizmy z jednej strony, a działalności rewizjonistów w komunizmie z drugiej. Mamy więc powtórkę z rozrywki z takim traktowaniem Polski i Węgier, jak komuna traktowała Węgry Nagya, Jugosławię Tity czy Czechosłowację Dubczeka. Na Węgrzech, w Czechosłowacji czy Jugosławii też była krajowa ortodoksja wierna Moskwie, która donosiła na rewizjonistów, pomagała ich pacyfikować i karać, a potem często dostawała premię w postaci udziału we władzy.
Wszystko to, czego doświadczamy w związku z obroną prawdziwej europejskości czy też unijności jest dlatego zabawne i groteskowe, choć ma mało zabawne skutki, że jest powtórką z rozrywki właśnie. A nauka płynie z tego taka, że ortodoksje (może z wyjątkiem religijnych) upadały pod naporem rzeczywistości i rewizjonizmów (herezji). Natomiast najwytrwalsi egzegeci ortodoksji marnie kończyli bądź byli odsyłani do lamusa historii. A im bardziej się tego bali, tym gorliwiej się angażowali w obronie ortodoksji. Takim sztandarowym obrońcą ortodoksji wydaje się obecnie Donald Tusk. I jako taki jest tylko parodią wcześniejszych ortodoksów. O Millerze, Cimoszewiczu czy Rosatim nawet nie warto się szerzej rozwodzić, bo ich kolejna ortodoksja – ta europejska (po komunistycznej) to najczystsza groteska.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/572257-tusk-staje-sie-parodia-brezniewa-a-sikorski-gromyki