„Niezwyczajne przypadki, jakie ostatnio przytrafiają się Polsce w unijnych instytucjach, zmuszają do postawienia pytania, jak w ogóle możliwe stało się to, co właśnie dzieje się na naszych oczach?” - pisze Jan Maria Rokita w swoim felietonie dla Tygodnika TVP. Publicysta opisuje próby przejęcia kontroli nad Polską przez instytucje unijne. Jak czytamy w felietonie (i jak pamiętamy) jeszcze dziesięć lat temu nie sposób było wyobrazić sobie takie historie, jak np. jednoosobowe ściganie kraju członkowskiego przez sędzię TSUE.
CZYTAJ TAKŻE:
Co było nie do pomyślenia dekadę temu?
Zdaniem Jana Rokity, za taki stan rzeczy odpowiadają dwie sprawy. Pierwsza to mający miejsce w Polsce konflikt o władzę.
Ten spór ewidentnie inspiruje i napędza instytucje unijne do poszukiwania coraz to nowych środków wywierania presji na polski rząd. Czasem dzieje się to nawet całkiem wprost, jak wówczas, gdy wahającą się długo Komisję Europejską pod wodzą Jean-Claude’a Junckera, skłoniło do wniesienia oskarżenia sądowego przeciw Polsce dramatyczne w tonie żądanie byłych prezydentów i premierów państwa polskiego
— przypomniał publicysta.
Drugi konflikt autor tekstu upatruje w przetaczającej się przez Zachód „batalii ideologicznej”, w której politycy i partie „starego typu” obawiają się utraty kontroli nad europejską polityką. Ta jednak podlega przemianom, które wynoszą na szczyty odmienne od dzisiejszego mainstreamu postacie, jak Éric Zemmour, Viktor Orbán, Matteo Salvini, Santiago Abascal, czy Jarosław Kaczyński.
Bez tego strachu instytucje unijne nie miałyby – rzecz jasna – tak wolnego mandatu do osłabiania na przeróżne sposoby krajów, w których do władzy doszła już europejska, łagodniejsza od amerykańskiej, ale i tak nietolerowana wersja „Alt-Right”
— wskazał Jan Rokita.
Autor zaznacza, że gdyby nie te dwa konflikty, spór między UE a Polską nigdy nie doszedłby do takiego punktu jak obecnie. Rokita dostrzega przy tym przemiany w samych instytucjach europejskich, które to procesy również nie pozostają tu bez znaczenia. Instytucje te działają jak na razie wobec jednego z krajów członkowskich w sposób, „w jaki nie tylko nie mogłyby działać jeszcze dekadę temu, ale nawet nikt zgoła, albo naprawdę mało kto, mógłby dekadę temu przypuścić, iż za niedługi czas tak właśnie będą działać”.
Niemal nie sposób było wówczas wyobrazić sobie, że jakaś pani sędzia, działając w imieniu europejskiej judykatury, ścigać będzie z wielką determinacją i skutecznością jedno państwo pod najróżniejszymi pretekstami politycznymi, nakładając nań jednoosobowo sankcje finansowe, bez jakiegokolwiek, choćby śladowego, upoważnienia do takich kroków w którymś z dwóch europejskich traktatów
— wskazał były polityk.
Jak przypomniał, wcześniej traktaty były rodzajem „konstytucji unijnej”, a w podręcznikach na temat UE i prawa europejskiego nieustannie podkreślano, że „każdy akt każdej unijnej władzy wynika zawsze z kompetencji udzielonej w traktatach”.
To nie Traktat Lizboński spowodował obecną sytuację
Zdaniem publicysty, Traktat Lizboński, choć „miał istotną wadę” z perspektywy polskich interesów (powstał na kanwie „ścisłego porozumienia” między Francją a Niemcami), to jednak nie jest przyczyną obecnej sytuacji, w której znalazła się Polska.
Tak, to miała być Europa mocarstw, co już wtedy musiało otwierać pytanie o respekt dla naszych interesów, w takich choćby materiach, jak jednolity rynek, otwartość na konkurencję, groźba protekcjonizmów, czy solidarność energetyczna. Następne lata miały pokazać, że nie były to zagrożenia li tylko przez nas wydumane
— wskazał Rokita.
Wówczas wydawało się, że traktat jedynie porządkuje kompetencje narodowe, unijne oraz mieszane, natomiast mechanizm szantażu wobec któregokolwiek z krajów „jest rygorystycznie reglamentowany wymogiem jednomyślności wszystkich pozostałych rządów państw członkowskich”/
Jeśli czegoś należało się więc obawiać, to brutalności mocarstw w wewnątrzunijnej grze o swe interesy, ale nie nadmiernych uroszczeń unijnych instytucji wspólnotowych, takich jak Parlament, Komisja, czy sądy
— ocenił.
Stąd też zapis przyznający KE uprawnienie do formułowania „uzasadnionej opinii” w razie „uchybienia traktatom” przez któreś z państw nie wzbudził wówczas kontrowersji.
Od owego niewinnie brzmiącego przepisu art. 258 drugiego traktatu, zaczęły się bowiem dziać rzeczy nowe i dziwne. Kiedy Węgry uchwaliły nową konstytucję, z doktrynalnych powodów bardzo nie podobającą się europejskiej lewicy, w Brukseli wymyślono rzecz zdumiewającą, acz jak zwykle w Unii nazwaną w typowej biurokratycznej nowomowie: „Ramami dotyczącymi państwa prawnego”. Owe „Ramy”, potwierdzone w 2014 roku tak przez Radę, jak i Parlament, przyznały Komisji pozatraktatowe uprawnienie do naciskania Węgier w kwestii zmiany ich konstytucji
— zauważył, dodając, że po raz pierwszy użyto tego kryterium dopiero podczas sporu o Trybunał Konstytucyjny w Polsce w 2016 r. Ten proces poprzedził wielki kryzys finansowy.
„Międzynarodowa egzekucja”
Według Rokity, TSUE czekało tylko na okazję do tego, aby pokazać któremuś z państw członkowskich, ze cały jego system prawny będzie teraz nadzorowany przez UE.
To właśnie wtedy, w roku 2018, ukończone zostało całe instytucjonalne oprzyrządowanie, potrzebne do skazania niewygodnego politycznie przestępcy, jak również konstrukcja rusztowania, na którym miałaby się dokonać międzynarodowa egzekucja
— wskazał publicysta. Były polityk zaznaczył, że skazańca trzeba było jeszcze „jakoś doprowadzić na rusztowanie”.
Dopiero wtedy możliwe się stanie ustanowienie na terytorium mandatowym nowej, politycznie poprawnej, lepszej władzy. Na razie (jak wiadomo) ten kłopot nie został ciągle rozwiązany
— podsumował.
aja/tygodnik.tvp.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/570243-mocny-tekst-rokity-o-korzeniach-sporu-z-bruksela