Prezentujemy kolejny fragment wywiadu-rzeki "Spowiedź psa. Brutalna prawda o polskiej policji". Z Dariuszem Lorantym rozmawia Aleksander Majewski (wSumie.pl).
A Pańska deprawacja? Skończyła się w szkole? (śmiech)
Postępowała w trakcie… Cały czas aż do zakończenia szkoły oficerskiej. Brak presji rodzinnej, hulaj dusza, piekła nie ma. Taka jest prawda! Człowiek poza domem nie ma żadnego ciśnienia. Zaczęło się od tego, że jeden kolega na imprezę do komendy wprowadził bardzo dziwną, fajną panią, która nam nalewała alkohol w trakcie jego imienin. Wzbudziło to moje ogromne zainteresowanie, ale jeszcze byłem tępy.
Jak mniemam, to była ładna pani…
Nie tylko była ładna, ale jeszcze była wyjątkowo skromnie ubrana. Nawet w pewnym momencie poprawiała sobie biustonosz w naszej obecności i to w sposób niezwykle prowokacyjny. Później okazało się, że ta pani jest… prostytutką. Pracowała w agencji towarzyskiej na Gocławiu. Obwieszczono, że ona będzie dla wszystkich miła, kto ma taką potrzebę. Ale ja jeszcze byłem za głupi, żeby ona była dla mnie miła. Byłem sierściuch, w dodatku spanikowany (śmiech). Ale tym sposobem, bardzo spodobał mi się ten kolega…
Kolega się Panu spodobał? (śmiech)
Jego spryt. No i kiedyś tego kolegę poprosiłem, że jak będzie gdzieś szedł, to ja z nim pójdę, żeby mu ,,pomóc”. W domyśle chodziło mi o agencję. Kolega po jakimś czasie, gdy uznał mnie za godnego zaufania, wziął mnie. Wziął tam też teczkę z czystymi dokumentami. Odebrałem to jako przeprowadzanie kontroli. Pani burdelmama natychmiast wezwała właściciela agencji, a kolega zaczął krzyczeć na niego: ,,A mówiłem, żeby to zrobić!”, „Co to ma być?”, itp. Odniosłem wrażenie, że przeprowadzamy tam rutynową kontrolę. Czego i w jakim celu? Nie miałem pojęcia. W ogóle nie chciał rozmawiać z tym gościem, brał właściciela agencji na huki, krzyczał na niego. W lokalu było kilka pokojów, może z pięć pomieszczeń. Nagle ten zaprosił nas na zaplecze. Znaleźliśmy się w kuchni, a tam wszystko przygotowane, w tym dwa rodzaje alkoholu. Muszę zaznaczyć, że poszliśmy tam już lekko trzepnięci na komendzie. Towarzyszyło mi dziwne uczucie.
Jakie?
Strach, po prostu bałem się. Ten alkohol był na przełamanie się, bo już miałem świadomość, co robię. Nie byłem wtedy takim jeleniem, który agresywnie lał gościa, żeby wydobyć z niego informacje, czy strzelał do typa, żeby coś z siebie wykrztusił. To już była inna sytuacja… Dlatego dwa kielichy, a potem w samochód i na burdel!
Nie baliście się, że was skontrolują?
Absolutnie!
W ogóle nie istniał taki temat, że jest jakieś zagrożenie?
Na dzielnicy ktoś podskoczy do policjantów? Nie ma mowy! No i poszliśmy. Ja – ze skrytym planem skorzystania z tych usług. Wypiliśmy jedną flaszkę, drugą. Mój kolega Mirosław był niemiły, burdelarz przygaszony. W końcu ten drugi mówi: ,,Panie Darku, może jakoś ugłaskamy pana Mirka? No, ja pana zapraszam tu obok”. No i zaprowadził mnie obok do najmniejszego pokoju, który zajmowała najbrzydsza pani. Akurat była wolna.
Nie przestraszył się Pan?
Nie.
Determinacja… (śmiech)
Pani dosyć szybko, że tak określę, zajęła się mną. Powiem krótko: poszło.
To co pan robił?
Zgodnie z zapisem w decyzji o prowadzeniu działalności, korzystałem z towarzyszenia osoby tam zatrudnionej.
Potem pewnie poszło już z kopyta. Dalsza deprawacja?
Tak. Doszło do tego, że kiedyś największe cwaniaki z komendy, do których niewątpliwie już zacząłem się zaliczać, zmiękły.
To znaczy?
Po jakichś czterech latach mojej pracy, zrobiliśmy sobie w tym burdelu imprezkę. Pamiętam, że melodia "Takie tango” Budki Suflera powodowała szczególną formę tańca z tymi paniami. Jednemu koledze brakowało już partnerek, więc sam się kręcił. Nie wiem, co inni robili, odpowiadali za siebie, ale ja robiłem to, czego się robić nie powinno. I powiem szczerze, że był to objaw postępującej deprawacji.
Chyba deprawacji zbiorowej. W końcu jak pół komendy baluje w burdelu…
Bez przesady, tylko paru najlepszych gliniarzy na dzielnicy. Tyle, że po weekendzie oni mieli kaca moralnego. U siebie nie zauważyłem takich objawów. Miałem wtedy trzydzieści trzy lata…
Rozpoczął się chrystusowy wiek…
Tak, chrystusowy wiek… Niezbyt adekwatne określenie do mojego ówczesnego życia. Tym bardziej, że przez kolejne dni moi koledzy jakoś tak nie bardzo chcieli wspominać o tej imprezie. A ja nie! Nie miałem żadnych dylematów.
Skąd u nich takie wyrzuty sumienia?
Nie mam pojęcia.
„Grubsza” impreza?
No, wywaliliśmy tam sporo, pod pozorem czyichś imienin, które miały być lub były dwa tygodnie wcześniej… Na pewno byłem najmłodszy stażem w gronie dopuszczonych do tej rozrywki. Takie wyróżnienie mnie spotkało. Ale chłopcy jednak nie chcieli o tym mówić, gdy zaproponowałem, że należy tę akcję powtórzyć.
Jak wyglądała ta impreza?
Przyszliśmy ze swoją gorzałką, kanapki były zrobione przez dziewczyny. Po raz pierwszy miałem kontakt z kobietami rosyjskojęzycznymi. Poza tym impreza, jak impreza. Miejsce jak miejsce. Dwa w jednym. Później zdarzało mi się jeszcze odwiedzać takie przybytki, ale nie będę już mówił ile razy. Mam nadzieje że chwilowe zapomnienie nie przysłoni obrazu zaangażowania policjantów z VII KRP, którzy w pracy spędzali dni, od rana do nocy, bez opamiętania.
To nieźle imprezowaliście.
Jak się przyjąłem w gronie kolegów to pierwsze imprezy mieliśmy tylko i wyłącznie na komendzie. To był dla nas drugi dom, a dla niektórych pierwszy. Czasami nawet harmonia grała i tańce były, ale we własnym gronie. Bez większych podziałów. Kiedyś jeden kolega nawet wypadł z okna pierwszego pietra. Nic mu się nie stało, bo na dole był świeżo skopany trotuar. Zasadniczo jednak większych przygód szukaliśmy na mieście.
Pan też szukał?
Nawet bardzo nie musiałem. Rozstałem się z drugą żoną, przez parę miesięcy pomieszkiwałem w komendzie. Kolega Grzegorz, komisarz, użyczył mi swojego mieszkania na osiedlu wojskowym w Wesołej. Co miesiąc robiliśmy sobie wydziałowe spotkanie debriefingowe, takie rozprężające, integrujące. Praktycznie cały wydział. Oczywiście przede wszystkim Ci, którzy mieli talent towarzyski – zazwyczaj do trzydziestu osób. Urządzaliśmy ognisko na poligonie w Rembertowie, zawsze wcześniej rozbiliśmy zawody eckie, by nie wyjść z wprawy. Niedobitki imprezy jechały do Wesołej. Za pierwszym razem ekipa dotarła tam znacznie przede mną. Oczywiście nikt mnie nie pytał, jechali jak do siebie. Grzesiek miał drugie klucze. W mieszkaniu szukali czegoś do zakąski, trunków nigdy u mnie nie brakło. Pijany policjant błąkający się za alkoholem to byłoby niewłaściwe. Komisarz Tomek otworzył lodówkę, a z niej wysypało się ze 20 kg ziemniaków. Dodam, że nic więcej w lodówce nie było. Rodzice odwiedzili mnie kilka dni wcześniej. Wędlina szybko wyszła, zostały ziemniaki, których nikt nie sprzątnął. Tańczyliśmy pomiędzy kartoflami do rana.
Czy miał Pan rozterki moralne po tych balanagach?
Nie, wiodłem fajne życie. Może było puste, ale nie miałem wtedy takiej świadomości.
A nie zastanawiał się Pan nad losem kobiet pracujących w burdelach?
To przyszło później. Wtedy inaczej odbierałem uśmiechnięte i wesołe kobiety, które nam towarzyszyły. Były ładne, a ja byłem samotnym i "głodnym" facetem. Nie traktowałem tego jako rozrywki niegodnej prawdziwego faceta, tak jak teraz.
Kiedy Pan przystopował z tą rozrywką?
Przy sprawach samobójców. Jak już Panu wspomniałem, miało to na mnie duży wpływ.
PREMIERA JUŻ 10 CZERWCA
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/57002-jak-komenda-baluje-w-burdelu