Polski rząd ma w tej chwili w ręku dźwignię. I to nielichą dźwignię. Może przecież w każdej chwili skorzystać z tych wszystkich „światłych” rad opozycji i przepuścić jedną i drugą garść migrantów. Można ich odpowiednio dobrać, przewieźć nad Odrę i pokazać: „Za tą rzeką jest miejsce, do którego chcecie dotrzeć” - mówi portalowi wPolityce.pl specjalista ds. bezpieczeństwa, dr Rafał Brzeski.
wPolityce.pl: Na polsko-białoruskiej granicy narastają prowokacje. Przedstawiciele polskiego rządu mówili o strzałach w powietrze czy rzucaniu petard przez białoruskich funkcjonariuszy, mundurom dostarczanym migrantom przez Białorusinów czy ofertach wyjazdu na Białoruś dla polskich dziennikarzy
Dr Rafał Brzeski:To proszę bardzo, niech pojadą, jeżeli chcą. Mogą przecież pomagać tym migrantom po stronie białoruskiej. Nie muszą forsować granicy od strony polskiej, skoro mogą legalnie tam dotrzeć od strony białoruskiej. A to, czy zostaną tam wpuszczeni, a później - wypuszczeni, to już ich problem.
Jaki jest cel tych prowokacji?
Białoruś dopuszcza się prowokacji, ponieważ nie ma innego wyjścia. Łukaszenka musi przepchnąć jakoś te parę tysięcy ludzi, których nazbierał. Przecież nie zostawi ich u siebie, bo lada moment będą w Mińsku awantury. Na razie to „ciekawostka” do „pogapienia się”, ale już za parę dni stanie się rzeczą niewygodną, a za miesiąc będzie już sprawą konfliktową, na Białorusi dojdzie do wewnętrznego konfliktu. Oczywiście, jeżeli polskie władze wytrzymają napór na granice. A wszystko wskazuje, że wytrzymają, bo jedynym beneficjentem tej sytuacji jest polski rząd. Bo to jemu rosną punkty zaufania, popularności, a nawet punkty w nie najlepszych przecież stosunkach z Brukselą. Polski rząd ma w tej chwili w ręku dźwignię. I to nielichą dźwignię.
Może przecież w każdej chwili skorzystać z tych wszystkich „światłych” rad opozycji i przepuścić jedną i drugą garść migrantów. Można ich odpowiednio dobrać, przewieźć nad Odrę i pokazać: „Za tą rzeką jest miejsce, do którego chcecie dotrzeć”. Niektórzy mądrzy ludzie radzą również, aby wystąpić do Brukseli, aby nas sfinansowała. To byłoby logiczne, bo mówimy przecież o granicy Unii Europejskiej, może Unia by się do tego dołożyła. Stawka pół miliona euro dziennie byłaby całkiem rozsądna.
Wracając do samych prowokacji, musimy uświadomić sobie jedno: mamy do czynienia z wojną.
Czy określenie „wojna hybrydowa” jest wciąż wystarczające?
Nie mówię tu akurat o wojnie hybrydowej, ale o każdej. Z definicji międzynarodowej wojna to otwarty i wypowiedziany konflikt sił zbrojnych dwóch lub więcej państw. Wojna może być ofensywna (agresja) lub defensywna (obronna). Wojnę obronną prowadzi strona, która była przedmiotem ataku ofensywnego. Wojna obronna zaczyna się, kiedy to druga strona odda pierwszy strzał. Przy czym w prawie międzynarodowym przyjmuje się, że jeśli państwo zagrożone agresją dokona wyprzedzającego aktu przemocy, to prowadzi wojnę obronną - uprzedza natarcie. Odłóżmy jednak wyprzedzanie, bo jeżeli wystrzał padłby z polskiej lufy w kierunku Białorusi, Łukaszenka stwierdziłby, że jest ofiarą ataku i prowadzi wojnę obronną, więc wolno mu więcej. Dlatego Białorusini usiłują sprowokować ten pierwszy strzał z polskiej lufy. Nic dziwnego, że prowokacja idzie za prowokacją, a moim zdaniem jest to dopiero początek. To rozwiązałoby sporo kłopotów Łukaszenki i jednocześnie postawiłoby go w zupełnie innym świetle. Te prowokacje będą coraz ostrzejsze.
Wystarczy jeden strzał z polskiej lufy lub jakikolwiek - powtórzę: jakikolwiek - akt agresji. W ten sposób można byłoby potraktować nawet hipotetyczną sytuację, gdyby jakiś „performer” lubiący robić happeningi przebiegł przez granicę z siekierą - to byłby akt przemocy i dałby Białorusi podstawy do krzyku: „Przecież prowadzimy wojnę obronną”. I o to mu chodzi: aby prowadzić „wojnę obronną”.
I fakt, że to Łukaszenka od dłuższego czasu prowadzi działania o charakterze terrorystycznym, nikogo by w tej sytuacji nie interesował?
Wtedy mówi się: moja narracja jest na wierzchu i tej drugiej narracji już nikt nie słucha. Łukaszenka od razu miał inną pozycję i o tę pozycję niesłychanie zabiega. Dlatego naciska na swoje służby, aby popchnęły swoich migrantów tak, aby „dostało” im się z polskiej strony, a przynajmniej - aby wyglądało na to, że „dostaje się” Białorusinom z polskiej strony. I taki był cel przebrania tych biedaków w mundury białoruskie. Prezydent Białorusi liczy na to, że po polskiej stronie ktoś się nie zorientuje.
Kłania się tutaj prowokacja gliwicka. Tam też były fałszywe polskie mundury. Mamy tutaj ten sam schemat. Najwyraźniej historia nie wymyśliła aż tak wielu schematów, żeby one się nie powtarzały.
Mimo tego, że coraz więcej wiemy już na temat sytuacji na granicy, kim są i skąd pochodzą osoby próbujące przedostać się na teren UE, część opinii publicznej w Polsce zdaje się nadal bardziej ufać białoruskiemu przywódcy niż polskiemu rządowi. Na ile to ignorancja, na ile celowe działanie? A może bardziej próba zbicia kapitału politycznego? Istnieją tylko dwie możliwości: albo głupota, albo sabotaż. A jeżeli głupota, to - cytując „klasyka”, czyli Włodzimierza Lenina - powiemy, że są „pożytecznymi idiotami”. A jeżeli sabotaż - to zapewne mają z tego tytułu jakieś profity, niekoniecznie finansowe. Sabotażu nie robi się za darmo, muszą być z tego profity.
Również informacje ujawnione ostatnio przez szefów MON i MSWiA część komentatorów i polityków sprowadza do tego, że ministrowie pokazali obrzydliwe zdjęcia. A przecież sprawa jest znacznie poważniejsza
Wszyscy dyskutują o tym, czy na zdjęciach była klacz, czy krowa. A to jest spłycenie problemu, i to problemu bardzo poważnego.
Na szczęście polskim władzom wpadł do głowy pomysł, aby zrobić pas buforowy i zamknąć go jako obszar stanu wyjątkowego. W ten sposób bardzo poważnie ograniczono możliwości udanej prowokacji. Zwiększono za to możliwość operacyjnego zabezpieczenia granicy. Taki pas daje nam bowiem przestrzeń i czas, przy czym jedno jest funkcją drugiego. Dzięki temu udało się wyłapać już wiele osób próbujących przekroczyć granicę. Służby ochronne umieszczają też coraz więcej najnowocześniejszej elektroniki służącej do wykrywania przekroczeń granicy.
I wreszcie - im mniej mediów w tymże pasie, tym lepiej. To jest ograniczenie możliwości udanej prowokacji.
Tyle że według niektórych dziennikarzy, a także opozycji, fakt, że media nie są dopuszczone do relacjonowania wydarzeń na granicy powoduje, że jedynym źródłem informacji w tej sprawie są media białoruskie i rosyjskie
Sytuacja na polskiej granicy jest u nas tematem pierwszorzędnym, bo jesteśmy na pierwszej linii frontu. Ale z drugiej strony nie jesteśmy pępkiem świata. Światowa opinia publiczna otrzyma wersję białoruską rozkolportowaną dodatkowo przez media rosyjskie. Zresztą jeżeli porównamy możliwości naszych mediów nadających za granicą z takim Russia Today czy Sputnikiem, to niestety, jesteśmy jak mały lilipucik. Dopiero dziś dowiaduję się, że TVP przygotowuje reportaż z granicy, który będzie w czterech wersjach językowych. To doskonała inicjatywa, polska narracja, w odpowiednich dawkach. W moim przekonaniu będzie jednak wiele krzyku, żeby dopuszczać tam „niezależnych” dziennikarzy. Niestety, to nie jest zabawa, to jest wojna. Trzeba się do tego przyzwyczaić i każdego, kto nie pilnuje polskiego interesu, polskiej racji stanu, uważać za V kolumnę.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Joanna Jaszczuk
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/568322-wywiad-brzeski-prowokacje-na-granicy-to-dopiero-poczatek