Polski prezydent odmawia uhonorowania Angeli Merkel
– wypalił w tytule dziennik „Die Welt”.
Ani słowa o tym, że spotkanie nie było uzgodnione z prezydentem RP. Zapowiedź wizyty powinna mu najwyraźniej wystarczyć…
— zareagowała na Twitterze profesor Uniwersytetu Gdańskiego. Już tylko ta krótka wymiana zdań wystarczyłaby za omówienie stanu stosunków polsko-niemieckich po szesnastu latach rządów kanclerz Merkel, lub szerzej, po trzydziestu latach od podpisania tzw. traktatu dobrosąsiedzkiego przez nasze kraje.
Kim jest autor „Die Welt”? To od połowy 2018r. warszawski korespondent dwojga imion bez nazwiska. Przepraszam za tę złośliwość, rzeczony nazywa się Philipp Fritz, a zdążył dać się poznać z wrednych tekstów na temat rządu Prawa i Sprawiedliwości. Kim jest pani profesor? To germanistka, mająca dobre rozeznanie o tym co w trawie piszczy, a i język nie od parady.
Afront na pożegnanie. Polski prezydent wystawił do wiatru Angelę Merkel
– oburzył się rzeczony Fritz. Różne faux pas’y zdarzają się w świecie polityki, ale odmowa pożegnalnego spotkania bez uzasadnienia byłaby rzeczywiście mocnym uderzeniem, gdyby była… W rzeczywistości sprawa miała się tak, jak przedstawiła ją pani profesor. Prezydent RP zareagował jak należało. Dla rzeczonego autora z „Die Welt” był to wszakże kolejny pretekst do przedstawienia głowy państwa, jako gbura, nieokrzesańca i germanofoba.
O naszych bilateralnych stosunkach od chwili upadku komunizmu, a dokładniej od pojednawczego gestu kanclerza Helmuta Kohla i premiera Tadeusza Mazowieckiego w Krzyżowej, można pisać książki. Był to gest o wielkiej symbolice, jednakże w treści nie mający nic wspólnego z pojednawczym chwyceniem się kanclerza Kohla z prezydentem Francji Françoisem Mitterrandem za dłonie w 1984r. nad grobami ofiar wojny, na cmentarzu w Verdun. Wprawdzie między Polską i Niemcami zawarty został w 1991r. „Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”, który miał stanowić fundament naszej koegzystencji na przyszłość, niestety, okazał się propagandową wydmuszką, otwarciem rozdziału kiczu pojednania. Sam Kohl w chwili zjednoczenia Niemiec usiłował podważyć granice na Odrze i Nysie, co później sam wyjawił, zaakceptował ją uznał ją „pod przymusem, pod presją USA”. Jego następne odwiedziny w Warszawie nastąpiły dopiero po sześciu latach, usilnie poszukiwał natomiast zbliżenia z Rosją, co sami Niemcy określili ironicznie, jako „Gorbi”- a potem „Jelcynmanię”. Równocześnie przez Niemcy przelała się fala dyskredytujących nas Polenwitze (dowcipów o Polakach), tak wielka, że stała się nawet przedmiotem interwencji rządu.
Nie zamierzam dokonywać analizy naszych relacji, to temat rzeka. Podejmowałem go wielokrotnie i obszernie, w różnych mediach, przy różnych traktatowych „leciach”, w tym także na łamach „Gazety Wyborczej”, w analitycznym, krytycznym tekście pt. „Debata upiorów”, który obrazował te relacje za kanclerzy Kohla i Gerharda Schrödera, cierpiącego z kolei na skrajną „Putin-manię” (zainteresowanych odsyłam do archiwum „GW”). Berlin wykazywał niekiedy wręcz grubiańskie lekceważenie: Schröder jako pierwszy określił Rosję mianem partnera strategicznego, a nasz kraj za jego kadencji nazywany był „osłem trojańskim Ameryki”. Niemcy jako ostatni z członków Unii Europejskiej udostępniły Polsce swój rynek pracy, kanclerz blokował też włączenie nas do strefy Schengen i sprzeciwił się dołączeniu Polski do grupy tzw. unijnych decydentów (RFN, Francji, Wlk. Brytanii, Hiszpanii i Włoch).
To tylko pierwsze z brzegu przykłady, przy których należy przypomnieć o podważaniu sensu istnienia NATO i rozognieniu podziałów w Unii Europejskiej na „starą” i „nową Europę”. Gdy Angela Merkel obejmowała urząd kanclerza zapowiadała, że w przeciwieństwie do poprzedników nie będzie latała nad Warszawą do Moskwy bez międzylądowania w naszym kraju. Jak wyszło? O tym mówią fakty. Będąc jeszcze liderką opozycji określiła podpisanie umowy o budowie gazociągu NordStream1, jako „najwspanialszy dzień w dziejach stosunków niemiecko-rosyjskich”, a później skutecznie przeboksowała rozbudowę tej pepowiny pod nazwą NordStream2. Na marginesie, polityczną idolką Merkel była caryca Katarzyna II Wielka, de domo jej wschodnioniemiecka krajanka Sophie Friederike Auguste von Anhalt-Zerbst, której portret woziła z sobą od biura do biura. Protokół rozbieżności po szesnastu latach sprawowania władzy przez Merkel jest tasiemcowy, a sumarycznie obejmuje okres od spotkania Kohla i Mazowieckiego w Krzyżowej w listopadzie 1989 roku, po jej wczorajszą, pożegnalną wizytę w Warszawie.
W orszaku weselnym nie mówi się o konfliktach małżeńskich i rozwodzie, nie dziwię się przeto, że pan premier Mateusz Morawiecki akcentował to, co się dało uprzejmie uwypuklić na tę okoliczność: …geszefty, relacje gospodarcze, poza którymi rzeczywistość skrzypi na całej linii. Przykłady? Bitte sehr.
Siłą rzeczy wymienię tylko kilka: począwszy od konsekwentnego odrzucania przywrócenia praw mniejszości polskiej, odebranych jej już po wybuchu II wojny światowej (zarekwirowanie majątku i wysłanie polonijnych działaczy do obozów koncentracyjnych), świadomego kodowania w społecznej świadomości jakoby współsprawstwa Polski w morderczym dziele holokaustu (poprzez nazywanie przez niemieckie media obozów zagłady „polskimi” - Niemcy najlepiej wiedzą, kto je budował i kto wymyślił „rozwiązanie ostateczne”), a skończywszy bieżących problemach, czyli przeforsowaniu NordStream2, sprzeciwie wobec budowy tarczy antyrakietowej, a nawet ćwiczeń NATO na naszym terenie (prezydent RFN, wcześniej szef dyplomacji Frank Walter Steinmeier krytykował je jako „niepotrzebne machnie szabelką” i „drażnienie Rosji”), przez próbę narzucenia nam polityki imigracyjnej Berlina, po próby storpedowania różnorakich inwestycji. Do tych ostatnich należą Centralny Port Komunikacyjny, przekop Mierzei Wiślanej, plany budowy elektrowni atomowych, regulacji Odry, a wcześniej nawet wycinki drzew w Puszczy Białowieskiej - jednym zdaniem, wszystkich zamierzeń podejmowanych przez rząd PiS, krytykowanych przez niemieckich polityków gdzie tylko się dało i za co tylko się da.
I oto przyjeżdża do Polski z narzucanym terminem pani kanclerz, oczekująca czołobitnych honorów, o czym świadczy jej bezczelna wręcz ingerencja w wewnętrzne sprawy naszego kraju, bo jak inaczej można określić te oto wypowiedzi:
Dzisiaj w kontekście europejskim rozmawialiśmy o praworządności, angażuje się na rzecz tego, tak jak to uczyniłam w zeszłym roku, aby rozwiązywać sprawy za pomocą dialogu i rozmów, żebyśmy czynili postępy i myślę, że istnieją możliwości poczynienia takich postępów
– nawiązała pani kanclerz w Łazienkach, w obecności premiera Mateusza Morawieckiego. I dalej, cytuję:
Jeżeli mówimy teraz o Izbie Dyscyplinarnej, to powinniśmy znaleźć rozwiązanie poprzez dialog, poprzez rozmowy. Na szczęście są rozmowy też w ramach Komisji Europejskiej
– stwierdziła Angela Merkel podczas pożegnalnej wizyty i z góry zapewniła, że „będzie angażowała się rzecz rozwiązania tego sporu poprzez dialog”. Podziwiam powściągliwość premiera Morawieckiego, który w moim odbiorze powinien jednak na takie dictum zareagować uprzejmie, acz stanowczo choćby zdaniem:
Proszę wybaczyć, pani kanclerz, o sprawach praworządności i reformie systemu wymiaru sprawiedliwości w Polsce, w tym Izby Dyscyplinarnej, będziemy rozmawiali w naszym kraju. Tak jak my nie uzurpujemy sobie prawa i angażujemy się w wewnętrzne sprawy Niemiec, np. odnośnie procedury wyboru przewodniczącego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe, którym niedawno został aktywny polityk, członek zarządu pani współrządzącej partii i poseł Bundestagu Stephan Harbarth.
Tego właśnie oczekuję o premiera mojego kraju. Tym bardziej, że wizytę pożegnalną składa reprezentantka partii, która otwarcie wspiera antyrządową opozycję i której fundacja współfinansuje jawnie antyrządowy „campus”. Nie czas na konwenanse, których niemiecka strona nawet już nie stara się dochować pro forma. Od polityków mojego kraju, także opozycji, oczekują nazywania rzeczy po imieniu i mówienia prostym, konkretnym tekstem; proszę mi wymienić choćby jednego niemieckiego polityka, który jeździ do Warszawy skarżyć na swój rząd, który domagałby się ukarania Niemiec przez Komisję Europejską, w tym pozbawienia jej pieniędzy. W tym kontekście warto przypomnieć jakże „dobrosąsiedzki i przyjazny” postulat niemieckiej europosłanki współrządzącej partii SPD, o „zagłodzeniu” Polski i Węgier…
Powiem więcej, oczekuje także oficjalnego przedstawienia historycznego rachunku krzywd. Nie chodzi o to, że spodziewam się choćby centa ze strony Niemiec, bo żadne odszkodowanie nie wynagrodzi życia milionów zabitych Polaków, nie zrekompensuje zrujnowania naszego kraju i dramatu prawie półwiecza narzuconego nam siłą komunizmu w następstwie napaści III Rzeszy. Nie chcę też żadnej jałmużny w postaci np. partycypacji Niemiec w odbudowie Pałacu Saskiego w Warszawie, poradzimy sobie sami. Oczekuję oficjalnego wystawienia rachunku po to, aby przypomniał, a w dużej mierze uświadomił światu ogrom zniszczenia dokonanego przez Niemców w Polsce, zacieranie narracji, kto był sprawcą a kto ofiarą, i zada kłam twierdzeniom o „polskich obozach śmierci”.
Pani kanclerz przyjechała, pani kanclerz wyjechała. Jeśli ktoś sądzi, że przy zmianie obsady w Urzędzie Kanclerskim nastąpi zmiana priorytetów w polityce Niemiec, ten się grubo myli. Niemcy są konsekwentni. Niemcy szanują przy tym tylko tych, którzy potrafią szanować sami siebie.
„Wenn man dem Teufel den kleinen Finger gibt, so nimmt er die ganze Hand”, brzmi niemiecki odpowiednik polskiego porzekadła, „dać komuś palec, weźmie całą rękę”, z tą drobną różnicą, że w niemieckim wydaniu mowa jest o diable - nasze powiedzenie akurat w tym przypadku jest bardziej oględne…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/566055-kanclerz-merkel-pozwolila-sobie-na-bezczelne-uwagi