Mógłby spokojnie niańczyć wnuczęta (właśnie córka Kasia dostarczyła mu najnowszy egzemplarz), a on walczy i się poświęca.
Wszystko by się pięknie Donaldowi Tuskowi układało, gdyby nie prokrastynacja. Już jest w ogródku, już wita się z gąską, a tu się pojawiają myśli, że się nie uda, że coś pójdzie nie tak. A wtedy będzie jeszcze większy strach i stres niż podczas przymierzania się do konkretnej roboty i jej odkładania, żeby już nie musieć sprawdzać, czy się uda, a dopiero jutro, pojutrze, za miesiąc. Wydawałoby się, że prokrastynacja i Donald Tusk nie stoją w jednym domku, a jednak stoją. Tym bardziej, im Donald Tusk starszy i ma więcej negatywnych doświadczeń. Prokrastynacja u Tuska wynika głównie z tego, że on się boi przegrać, szczególnie w sytuacjach, które nie są całkowicie ustawione. Dlatego odkłada i opóźnia, czyli daje żer prokrastynacji.
Jedyną osobą, która z prokrastynacji uczyniła coś bardzo wdzięcznego i uroczego była główna bohaterka „Przeminęło z wiatrem” – Scarlett O’Hara, szczególnie wtedy, gdy wcieliła się w nią Vivien Leigh. Problemem jest to, że Scarlett to postać fikcyjna. Tak czy owak jej „pomyślę o tym jutro” przefiltrowane przez wdzięk drugiej żony Lawrence’a Oliviera wyniosło prokrastynację na szczyty negatywnych zjawisk postrzeganych pozytywnie, podczas gdy w wersji pierwszego (i jedynego) męża Małgorzaty Sochackiej zjawisko to ewidentnie pada na twarz.
Powrót do polskiej polityki nie wiązał się u Donalda Tuska z prokrastynacją, albowiem nic tu nie było niepewne, ryzykowne. Ale już strategia obalania rządu Prawa i Sprawiedliwości, to same prokrastynacyjne strachy i nerwy. Chciałoby się szybko, bo klienci czekają, szczególnie ci z „Gazety Wyborczej”, Onetu i TVN, ale jeśliby szybko oznaczało klęskę, to lepiej brnąć w prokrastynację. Nawet mając świadomość, że później to może znaczyć tylko gorzej. No, ale gdyby się przerżnęło, to jednak wstyd i obciach, czyli jeszcze gorzej.
Najchętniej Donald Tusk czekałby, aż wszystko się samo rozwiąże. Tu najwyraźniej inspiruje go piosenka Elektrycznych Gitar: „Przewróciło się, niech leży, cały luksus polega na tym,/ że nie muszę go podnosić; będę się potykał czasem,/ będę się czasem potykał, ale nie muszę sprzątać”. Albo: „Coś wylało się, nie szkodzi, zanim stęchnie to długo jeszcze./ Ja w tym czasie trochę pośpię, tym bezruchem się napieszczę./ Napieszczę się tym bezruchem potem otworzę okna”. Ostatecznie „kiedyś się wezmę”.
Klientela naciska, żeby odwołać marszałek Sejmu Elżbietę Witek, a prokrastynacja sprawia, że może lepiej poczekać na to, aż sama się „przewróci”. Poczekać do jutra, pojutrza, przyszłego miesiąca. Bo jak się nie uda, to strach i stres, i to czepianie się, że taki wielki, taki ważny, a Elżbiety Witek obalić nie potrafi. A przecież klientela włazi na plecy i pogania, tak jest zniecierpliwiona. Z jednej strony zbawienna prokrastynacja, z drugiej ten Michnik, ta Olejnik, ta Kolenda-Zaleska, ten Węglarczyk. Jak żyć!?
Wszystko byłoby takie piękne, gdyby nie trzeba było podejmować żadnych ryzykownych decyzji. No i się nie podejmowało, co najmniej od 1 grudnia 2014 r. Komuś to przeszkadzało? A było świetnie, bo można było w tym czasie marynarkę pomóc założyć koledze Jean-Calude’owi, być pochwalonym za ładne aportowanie przez Tante Angela albo poflirtować z koleżanką Helle (szkoda tylko, że tak szybko przestała być premierem Danii). Same plusy. Prawie siedem lat laby, kiedy żadna prokrastynacja nie miała nawet szans się ujawnić, bo nie było okazji.
Obalenie marszałek Witek to tylko jedna kwestia związana z prokrastynacją. A co potem? Rząd techniczny? Wtedy będzie piekło prokrastynacji. Bo jak zorganizować większość i potem wskazać premiera, żeby to wszystko się nie „rypło” jak w filmie Janusza Kidawy „Sprawa się rypła”? A to dopiero prokrastynacyjny czyściec, bo prawdziwym piekłem będą wybory parlamentarne. I jak tu wszystkiego nie odkładać, kiedyś trzeba będzie przejść tę próbę ognia i stracić cnotę, mimo że chirurgicznie była ona już wielokrotnie przywracana do stanu dziewictwa.
Obserwując, jak prokrastynacja wykańcza Donalda Tuska, trzeba mieć zrozumienie dla tego męczennika demokracji. Mógłby spokojnie niańczyć wnuczęta (właśnie córka Kasia dostarczyła mu najnowszy egzemplarz), a on walczy i się poświęca. O sprawę, a nawet wiele spraw walczy. I nie bacząc na to, jak w wyniku prokrastynacji układ limbiczny ściera się w nim z korą przedczołową, aż drzazgi lecą. Tylko prawdziwi herosi tak mają. Albo Scarlett O’Hara (Vivien Leigh).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/563303-donald-tusk-ma-ogromny-problem