Budka dostał jeszcze większy łomot niż Trzaskowski, bo uznał zredukowanie się do roli kapciowego i skaczącego po piwo u Tuska za wielkie wyróżnienie.
W Platformie Obywatelskiej jest taki zabawny zwyczaj, że im ktoś dostanie większy łomot, tym bardziej czuje się zwycięzcą. I o tym zwycięstwie opowiada sądząc, że w ten sposób nikt nie pomyśli o złomotaniu. Dotyczy to także lania od swoich. Dwaj najbardziej wygrzmoceni zwycięzcy ostatnich dni to Borys Budka i Rafał Trzaskowski. Dopóki ktoś na nich nie tupnie, dopóty są połączeniem Bruce’a Lee, Chucka Norrisa, Jackiego Chana i Jean-Claude’a van Damme’a. A kiedy ktoś tupnie, to mamy Stefka Burczymuchę z wiersza Marii Konopnickiej, co to „dostoi niedźwiedziowi”, „wilków całą zgraję pozabija i pokraje”, ale gdy przyjdzie co do czego, to przestraszy się polnej myszki.
Najpierw Rafał Trzaskowski. Odgrażał się, że stanie z Donaldem Tuskiem w szranki i to na swoich warunkach, bo przecież jest tym niedźwiedziem i zgrają wilków z Konopnickiej. A gdyby go nie posłuchano, to odejdzie z Platformy, a jeszcze doprowadzi do rozłamu w niej i to za nim pójdzie większość. Prężeniu muskułów, nędznych jak się potem okazało, nie było końca. Aż przyszedł Tusk, tupnął i wielki bohater został odesłany do kąta. Teraz Trzaskowski opowiada głodne kawałki, że „ponieważ prezydium Platformy Obywatelskiej podjęło jasną decyzję, że teraz nie jest czas na organizację wyborów, w związku z tym ja to przyjmuję do wiadomości i dzisiaj wszyscy patrzymy w przyszłość”. Tyłek boli od lania, ale patrzymy w przyszłość, więc „nie opuszczam Platformy Obywatelskiej, nigdzie się nie wybieram”. No, bo przecież skoro „tak zadecydowali koleżanki i koledzy, ja to absolutnie przyjmuję do wiadomości”.
Pojedynek Trzaskowskiego z Tuskiem to klapa i biała flaga, tyłek go boli, ale udaje bohatera. A nawet udaje, że żadnego pojedynku nigdy nie było, bo wszystko zostało racjonalnie ułożone. Ale to w wypadku Trzaskowskiego nic nowego. On dotychczas dostawał wszystko na tacy. No, może z wyjątkiem wyborów do Parlamentu Europejskiego w 2009 r., gdzie walczył, nawet trochę wbrew PO, kierowanej wtedy oczywiście przez Donalda Tuska. Potem już właściwie szedł na gotowe, czyli korzystał z logo Platformy i opętania antypisem, szczególnie silnego w Warszawie. I mimo tych obiektywnych czynników, powodujących, że w stolicy mogłaby w ostatnich kilkunastu latach wygrywać nawet należąca do PO gęś, zwycięstwo w pierwszej rundzie w stolicy oraz 10 mln głosów w wyborach prezydenckich mocno zamieszało mu w głowie. Ale przez to mysz nie zamieniła się w niedźwiedzia.
Teraz przypadek Borysa Budki. Nie ma chyba w historii polskich partii po 1989 r. większego „przegrywa” niż Budka. Po wygranej w wyborach na szefa partii w styczniu 2020 r. od razu zaczął potwierdzać, że wybór był fatalną pomyłką i na to stanowisko się nie nadaje. A im bardziej było to widoczne, tym bardziej Budka udawał, że jest odwrotnie. Poddanie się i żebranie u Tuska, żeby wrócił i zatarł pamięć o serii klęsk, to było najbardziej żenujące zachowanie, na jakie szef partii może sobie pozwolić. Budka dostał jeszcze większy łomot niż Trzaskowski, bo uznał zredukowanie się do roli kapciowego i skaczącego po piwo u Tuska za wielkie wyróżnienie. I zaczął się snuć za Tuskiem jak wiadomo co. I nawet oglądanie tej jego rejterady wywoływało wstyd u postronnych, bo jak się można tak poniżyć.
Trzaskowski i Budka zachowują się jak koguty z wydziobanymi piórami po przegranej z kretesem walce. Ale ledwo się trzymając na nogach udają ludzi sukcesu. To nie dziwi, bowiem całe to towarzystwo jest przykładem koncepcji „historii [we współczesnej wersji byłaby to polityka] z punktu widzenia kamerdynera”. Ten koncept Georga Wilhelma Friedricha Hegla polega na tym, że widzi się jedynie poszczególnych ludzi z ich cechami fizycznymi i psychologicznymi, a jest się ślepym na szersze procesy. Gdy słuchać Tuska, Trzaskowskiego, Budki czy Sikorskiego, na uszy rzuca się tylko zlewozmywakowa psychoanaliza na temat tych, którzy według Hegla są „historycznymi bohaterami”. To wyraz kompleksów i dość ubogiego bagażu intelektualnego. Wedle Hegla tacy ludzie mogą być co najwyżej narzędziami „chytrego rozumu”, ale nie twórcami koncepcji i realizatorami wielkich projektów. Dlatego nazwał ich kamerdynerami. Tusk, Trzaskowski i Budka uznali, że kamerdyner to brzmi dumnie. Jaka duma, tacy kamerdynerzy. Albo odwrotnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/557837-trzaskowski-i-budka-dostali-najwiekszy-lomot-w-polityce