Pan minister do Polski przyjechał. A dokładnie, minister spraw zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec Heiko Maas. Po co przyjechał? Tego nie wie chyba nawet on sam, bo powtórzył jedynie to, co my, Polacy, już wiemy. Ważniejsze jest jednak to, co powinien usłyszeć w Warszawie.
Jednym z poprzedników ministra Maasa jeszcze w chadecko-liberalnym gabinecie kanclerza Helmuta Kohla był Klaus Kinkel. Ów miał ksywkę „satynowy rękawek”, a to dlatego, że był politykiem bez inwencji, całkowicie podporządkowanym woli Kohla, w przeciwieństwie do wcześniejszego szefa MSZ i wicekanclerza w latach 1974–1992 Hansa Dietricha Genschera, z partii wolnych demokratów (FDP). Do Genschera powrócę nieco później. Czemu wspominam akurat Kinkela? Temu, że nawet ten „satynowy rękawek” ośmielił się rugać Biały Dom, że „niemiecką politykę robi się w Berlinie, a nie w Waszyngtonie”. Podobnie późniejszy szef MSZ i wicekanclerz w czerwono-zielonym gabinecie Gerharda Schrödera (w latach 1998-2005), Joseph Fischer; gdy pierwszej konferencji prasowej korespondent z USA zadał „Joschce” - jak był nazywany ten polityk – pytanie po angielsku, dobrze posługujący się tym językiem Fischer odparł po niemiecku: „Jesteśmy w Niemczech, tu się mówi po niemiecku…”
Nie o język jednak chodziło, lecz o sprawy o znaczeniu fundamentalnym. Do chwili zjednoczenia zachodnie Niemcy, jako wschodnia flanka NATO, były oczkiem w głowie Stanów Zjednoczonych i pozostawały (tak jest do dziś, acz już z nieco innych względów…), pod amerykańskim parasolem atomowym. Tuż po „anszlusie” dawnej NRD, kanclerz Kohl otwarcie zażądał dostawienia dla swego kraju krzesła przy stoliku decydentów o losach świata, stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ (USA, Rosji, Chin, Wielkiej Brytanii i Francji). Najczęściej powtarzanym zdaniem między Odrą a Renem było wówczas domaganie się traktowania przez Amis „auf gleicher Augenhöhe”, „na równej wysokości oczu”, po partnersku, a nie protekcjonalnie, niczym „republiki bananowej” (Kinkel). Oficjalne zapewnienia o serdecznych więzach obu krajów miały tyle wspólnego z rzeczywistością, co związek hamburgera z Hamburgiem.
Mysz ryknęła
Dość przypomnieć kilka faktów: po zjednoczeniu, wobec żądań Kohla (kwestia dołączenia Niemiec DO stałych członków Rady Bezpieczeństwa wpisywana jest do uzgodnień koalicyjnych wszystkich kolejnych rządów, z chadecko-lewicowym gabinetem kanclerz Angeli Merkel włącznie), oraz odmowy udzielenia pomocy USA w interwencji zbrojnej o Kuwejt dla Kuwejtczyków, senatorowie amerykańscy omijali Bonn i Berlin szerokim łukiem. Do 1996 roku nie odwiedził ani jeden kongresmen. Sytuację pogorszyła potężna fala nienawiści do obcokrajowców, podpaleń hoteli dla azylantów i zabójstw, która przetoczyła się przez Niemcy. Gdy minister Kinkel przybył do Waszyngtonu, przed Białym Domem i Pentagonem przywitali go demonstranci z transparentami o „niemieckiej powtórce z historii”, skandujący okrzyki: „naziści” i „totalitarne świnie”.
Obrazy z przeszłości przywołał także życiorys nowej minister spraw zagranicznych USA Madeleine Albright, Czeszki z pochodzenia, (dawniej Marii Jany Korbel), której dziadkowie zginęli w obozie koncentracyjnym w Theresienstadt, a jej babkę i nieletnią kuzynkę zagazowano w Oświęcimiu. O stanie kontaktów USA i RFN najlepiej świadczy fakt, że po odwołaniu ambasadora Charlesa Redmana, jego gabinet w Bonn długo stał pusty, nowy wysłannik Waszyngtonu John Kornblum przybył dopiero we wrześniu 1997 roku.
Gdy prezydent Roman Herzog odbierał w USA wyróżnienie „European Statesman Award”, prezydent Bill Clinton nie znalazł dla niego czasu. Dysonanse pogłębiały problemy zatajane przed opinia publiczną, jak porwanie przez amerykańskie, tajne służby byłego szpiega CIA Jeffreya Carneya, zwerbowanego przez STASI, którego po zjednoczeniu chciał wykorzystać niemiecki wywiad BND. Agenci CIA zwinęli zdrajcę do auta w biały dzień wprost z ulicy w Berlinie, przemycili za ocean, osądzili i wsadzili do celi. Między USA i RFN trzeszczało na całej linii. Gdy Biały Dom zaprotestował przeciw wydalaniu z Niemiec uciekinierów bośniackich, osłaniający rodzimych polityków niemieckie media grzmiały: „Amerykanie nie będą nas pouczać, co mamy robić”. Waszyngton zaproponował zabranie z Niemiec aż 17 tys. Bośniaków. RFN de facto nie odstąpiła od swego zamiaru.
Ale spektakl „przyjaźni” musiał trwać, przeistaczając się niekiedy w farsę. Gdy w Berlinie otwierano American Academy, mającą dać „nowe impulsy” w bilateralnych stosunkach i wpłynąć na poprawę wizerunku Niemców za oceanem, w uroczystości uczestniczył prezydent RFN, kanclerz i przewodnicząca Bundestagu, a USA reprezentował były sekretarz stanu do spraw polityki zagranicznej i ambasador. Jak kwitował ówczesny szef Komisji Polityki Zagranicznej CDU/CSU w Bundestagu, „przyjaźń USA-RFN ogarnęła postępująca erozja”.
Dlaczego o tym przypominam? Co mają stosunki USA z RFN do Polski i naszych bilateralnych relacji z Niemcami? Wbrew pozorom wiele, bowiem dzisiejszy chłód między Berlinem a Warszawą jest niemalże kalką tego, co zaistniało w ciągu minionych lat między Bonn/Berlinem a Waszyngtonem.
„Wysokość oczu”
Pomijając „mocarstwowe” aspiracje Niemiec, wynikające nie z siły militarnej, lecz gospodarczej, nadrzędnym celem polityków wszystkich partii było pozbycie się wizerunku „politycznego karła”, jak przed zjednoczeniem nazywano Republikę Federalną, i doprowadzenie do jej nobilitacji na arenie międzynarodowej. Z tego też powodu dochodziło do wielu konfliktów, również z Francją, która w różnorakich zatargach z Niemcami posuwała się nawet do zrywania stałych konsultacji międzyrządowych. Jednakże rząd federalny wytrwale realizował swój plan i, co trzeba przyznać, odniósł na tym polu spore sukcesy. Było to o tyle łatwiejsze, że – w przeciwieństwie do obecnej sytuacji w naszym kraju - żaden z opozycyjnych polityków nie krytykował, nie podkopywał i nie usiłował z pomocą zagranicy wysadzić z siodła demokratycznie wybranych władz, starających się zmusić szeroko pojętą zagranicę do dialogu z Niemcami na „równej wysokości oczu”.
Można rzec, „zapomniał wół jak cielęciem był”. Dziś Niemcy robią wszystko, a nawet więcej, aby utrzymać Polskę, jako obszar podporządkowany ich wpływom i nie dopuścić do zmiany statusu naszego kraju. Z niemieckiego punktu widzenia to zrozumiałe, szokująca jest natomiast sprzedajna postawa niektórych polityków polskiej opozycji, którzy z gębami pełnymi frazesów o demokracji i Europie reprezentują w gruncie rzeczy interesy Berlina, a nie Warszawy, i nie nas, Polaków, jako narodu.
Minister Heiko Maas przyjechał i - mówiąc otwartym tekstem - zaprezentował bezczelną postawę, niejako podsuniętą mu przez takich politycznych kapciowych jak znany z „hołdu berlińskiego”, były szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski. Tenże zwymyślał Zjednoczoną prawicę od „nabzdyczonych roszczeniowych gówniarzy” za wciąż nieoficjalne żądania reparacji:
„Prawica nie przyjmuje do wiadomości, że Niemcy stracili na naszą rzecz 20 proc. swojego przedwojennego terytorium, że reparacji i Kresów pozbawił nas Związek Radziecki, że Niemcy głównie finansują nasze transfery z Unii”.
Tylko, przepraszam, nieuk, osioł lub najemnik może snuć tak absurdalne argumenty. Po pierwsze, Niemcy są największym beneficjentem z rozszerzenia Unii, o czym wie każdy europoseł. Po drugie, w rezultacie rozpętanej przez Niemców wojny Polska straciła aż 45,6 proc. terytorium zagarniętego przez Rosję. Powierzchnia naszego kraju skurczyła się z 389,7 tys. km. kw. w 1939 roku, do 312,5 tys. km. kw., licząc łącznie z tzw. ziemiami odzyskanymi. Nie trzeba chyba nikomu przypominać, że był to obszar zrujnowany i splądrowany przez Wehrmacht i Armię Czerwoną. Jeśli dla Sikorskiego jest to „rekompensata” za miliony ludzkich istnień, za zburzoną doszczętnie Warszawę i wiele innych miast, za wymazanie setek miasteczek i wsi z mapy, to miano nieuka, osła czy najemnika jest ze wszech miar uzasadnione.
Winien - ma
Komu i czemu służy obecnie europoseł Sikorski? Nawet tak zacietrzewiony przeciwnik PiS jak jego poprzednik, Władysław Bartoszewski przedłożył Niemcom rachunek winien-ma i przypomniał podczas wystąpienia w Bundestagu liczby i fakty ilustrujące straty poniesione przez nasz kraj, do czego należałoby doliczyć okres zniewolenia, cierpień i ekonomiczno-gospodarczej degradacji i zacofania po prawie półwieczu narzuconego nam komunizmu, co również było skutkiem rozpętanej wojny przez III Rzeszę.
Minister Heiko Maas nie złożył podziękowań podczas wizyty w Warszawie panu Sikorskiemu, a mógłby. Jak stwierdził, sprawa reparacji „jest zamknięta”. Otóż nie jest. Gdyby była, kanclerz Helmut Kohl nie stawiałby przed podpisaniem traktatu granicznego z 1990 roku warunku zrzeczenia się reparacji przez rząd wolnej już Polski. A tak było, na co są dokumenty, a co niedawno przypomniał tygodnik „Der Spiegel”, na marginesie opisywania konfliktu między kanclerzem a ówczesnym szefem niemieckiej dyplomacji Hansem Dietrichem Genscherem - tenże, w przeciwieństwie do Kohla, nie podważał dzisiejszej granicy na Odrze i Nysie, głośno opowiadał się także za moralnym obowiązkiem Niemiec wobec Polski, zarówno odnośnie do członkostwa w Unii Europejskiej jak i NATO.
Kanclerz Kohl chciał kwestię reparacji zapisać jako bezzasadne już podczas zjednoczeniowych rozmów „2+4” (RFN, NRD, USA, Rosji, Wlk. Brytanii i Francji), co jednak zostało odrzucone. Nie ma o nich także mowy w późniejszym traktacie granicznym RFN z Polską, ani w odrębnym tzw. traktacie dobrosąsiedzkim. Dzisiejsze Niemcy są prawnym następcą III Rzeszy, a my, Polacy, mamy pełne prawo domagać się reparacji - wbrew temu, co twierdzą niemieccy politycy, a także niektórzy reprezentanci polskiej opozycji i ich medialne kauzyperdy, nie ma żadnego dokumentu potwierdzającego rzekome zrzeczenie się tych roszczeń przez demokratycznie wybrany, polski rząd, bo takiego po prostu nie było.
Wszelkie układy zawarte pod rosyjskim butem nie mają żadnej mocy prawnej – o czym mówił w 1950 roku sam kanclerz Konrad Adenauer, w odniesieniu do uznania przez NRD naszej zachodniej granicy:
„Rząd komunistyczny, narzucony niemieckiemu społeczeństwu w radzieckiej strefie okupacyjnej, określił linię Odra-Nysa w jednym z traktatów z polskim rządem jako ostateczną gwarantowaną granicę między Niemcami a Polską. Rząd Republiki Federalnej nie uznaje tego postanowienia. Tak zwany rząd strefy radzieckiej nie ma w żadnym wypadku prawa wypowiadać się za naród niemiecki”…
Łaskawość „en masse”
Choć w 1970 roku zawarty został układ między PRL-RFN o normalizacji stosunków, której podstawę stanowiło uznanie integralności terytorialnej i potwierdzenie granicy na Odrze i Nysie, kanclerz Kohl wymusił zawarcie kolejnego traktatu przez rządy zjednoczonych Niemiec i wolnej już Polski, którego Art. 2 stwierdza nienaruszalność naszej granicy „teraz i w przyszłości”. Ale także w tych traktatach, granicznym z 1990r. i o dobrym sąsiedztwie z 1991 roku nie ma słowa o zrzeczeniu się reparacji.
Dziś szef niemieckiej dyplomacji daje między wierszami do zrozumienia, że żądanie uczynienia zadości za zniszczenie Polski mogłoby podważyć ustalenia dotyczące… naszej zachodniej granicy. Szantaż? Próba przestraszenia? Wiatr dmuchany w żagle opozycji, żeby mogła mówić o zrujnowaniu stosunków z Niemcami przez rząd PiS?
Szef niemieckiego MSZ odegrał rolę, jaka została mu powierzona. „Genscherów” w obecnej polityce RFN już nie ma. Mamy traktat o dobrosąsiedzkich stosunkach, tylko stosunków dobrosąsiedzkich nie ma. Poza dobrze rozwijającymi się geszeftami w ramach współpracy gospodarczej, skrzypi na całej linii. Co gorsza, Niemcy otwarcie ingerują w wewnętrzne, polskie sprawy i dokładają wszelkich starań na płaszczyźnie politycznej, unijnej, czy za pośrednictwem mediów, by osłabić rząd PiS i doprowadzić do zmiany władz na wypróbowanych „przyjaciół” z… odsuniętej od steru przez obywateli Platformy tzw. Obywatelskiej.
Co miał pan Maas do powiedzenia w Warszawie? To samo, co słychać od wielu lat, że może w Berlinie znajdzie się miejsce na upamiętnienie polskich ofiar wojny… Mają swe pomniki już wszyscy, od Żydów po prześladowanych przez „nazistów” Synti, Romów i gejów, tylko nasz kraj, najbardziej poszkodowany na świecie z powodu niemieckiej napaści, nie ma. Minister Maas po raz tysiąc pięćsetny powtórzył, że „Niemcy przyznają się do historycznej odpowiedzialności”, ale to niczego nie zmienia, bo:
„U nas 75 lat po zakończeniu wojny kwestia reparacji jest z punktu widzenia prawnego i politycznego zakończona”.
Ciekawe, biorąc pod uwagę np. uchwałę Bundestagu podjętą za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, akurat podczas jego wizyty w Berlinie, o „nieprzedawnieniu zbrodni”, jaką były… wysiedlenia Niemców z Polski. Co prawda minister Maas przyznał, że Niemcy niewiele wiedzą o polskich ofiarach, że:
„Niezmierzone cierpienia, jakich doznała polska ludność cywilna w czasie II wojny światowej, dzisiaj w niewystarczającym stopniu są zakorzenione w pamięci zbiorowej Niemców”,
ale co tam - nauka trwa „en masse”, jak choćby poprzez serial „Nasze matki, nasi ojcowie”, w którym wojna rozpoczyna się od 1941 roku, od napaści Niemiec na Rosję, czy film „Walkiria” - o „dobrym” naziście Clausie von Stauffenbergu (z Tomem Cruisem w roli głównej), który chciał zabić Hitlera. To prawda, chciał, ale z obawy, że ten… przegra wojnę, bo poglądy miał akie same jak Hitler - dał temu wyraz w zachowanych listach do żony z okupowanej Polski, w których pisał, że „polski motłoch może być przydatny jako parobki dla niemieckich chłopów”.
Paprotka czy reparacje?
Mniejsza z tym. „Dobrosąsiedzkie” mleko dawno zostało rozlane. W tym kontekście do rangi symbolu urasta zaplanowana wśród założeń Polskiego Ładu rekonstrukcja Pałacu Saskiego w Warszawie - projekt szacowany na 1,5 mld zł. Nie wiedzieć czemu Polska Agencja Prasowa spytała w resorcie pana Maasa, czy Niemcy zapłacą za odbudowę tego obiektu, wysadzonego przez nich w 1944 roku? Doniósł o tym między innymi portal Money.pl. Odpowiedź brzmiała:
„Według naszego rozeznania, planowanie jest jeszcze we wczesnej fazie. Będziemy nadal z zainteresowaniem śledzić ten projekt”.
Znaczy, może ewentualnie coś-tam dorzucą. A mnie jest wstyd, że w ogóle to komuś przychodzi to do głowy. Wstyd za tych, którzy tego oczekują i za reakcję „śledzących”: to tak, jakby pozabijać komuś członków rodziny i spalić dom, a potem obiecać, że może odkupi mu… paprotkę. Nie chcę od Niemiec ani jednego centa na odbudowę pałacu, byłoby to wręcz uwłaczające naszej godności narodowej. Co do przewidzenia, Niemcy roztrąbiliby to po całym świecie, jak tym „nienasyconym” Polakom odbudowują zabytki.
Nie czas na tak obłudne gesty. Czekam na takiego polskiego szefa dyplomacji, który wzorem ministra Kinkela powie: „polską politykę robi się w Warszawie, a nie w Berlinie. Oczekuję od polskich polityków konsekwentnej postawy, także w sprawie reparacji – co przypomni Niemcom i światu, kto był sprawcą, kto ofiarą, ogrom ich zbrodni i zniszczenia. Można przy tym zagwarantować, że Polska przekaże część pieniędzy organizacjom żydowskim, a nawet państwu Izrael za zrabowane czy zniszczone przez Niemców mienie polskich obywateli żydowskiego pochodzenia z przedwojnia.
Pytam więc wprost panów premiera Mateusza Morawieckiego i ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua: kiedy zostanie wydrukowany stosowny raport strat, ponoć już opracowany w kilku językach, i kiedy wynikające stąd roszczenie dotyczące reparacji zostanie oficjalnie przedłożone władzom Niemiec?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/557207-paprotka-czy-reparacje
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.