Po tym jak liderzy państw Unii Europejskiej odrzucili propozycję duetu Merkel– Macron w sprawie zorganizowania szczytu z Władimirem Putinem, w europejskich mediach rozpoczęła się na ten temat debata. Politico.eu przytacza słowa prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który miał oskarżyć liderów Państw Bałtyckich i Europy Środkowej o to, że są rusofobami. Miał też powiedzieć, że osobiście nie potrzebuje szczytu Unii Europejskiej po to aby rozmawiać z Putinem, bo spotykał się z nim już przecież wielokrotnie, ale tym razem chodziło o rozmowy całej Wspólnoty, co po pierwsze pokazałoby jej jedność, po drugie przygotowanie agendy spotkania byłoby dobrą okazją do dyskusji na temat europejskiej polityki wobec Moskwy. Kanclerz Merkel nieco inaczej rozkładała akcenty. Jak relacjonuje dziennik Financial Times mówiła o tym, że jest „zasmucona” odrzuceniem propozycji Berlina i Paryża, co jej zdaniem oznacza, iż „nie ufamy sobie wzajemnie”. Argumentowała też, że jeśli Joe Biden może rozmawiać z Putinem to tym bardziej może to robić Unia. Macron wręcz mówił publicznie o tym, że amerykański prezydent nie uważał za stosowne konsultować się ze swymi europejskimi partnerami w sprawie szczytu z Putinem, co zwalnia Unię z obowiązku brania pod uwagę ewentualnego zdania Stanów Zjednoczonych. W jego opinii, a trudno się z nią nie zgodzić, jeśli mówimy o partnerskich relacjach Europa–Ameryka, to niby dlaczego mamy rezygnować z rozmów z Rosją.
Rozmowy Europy z Rosją
Cała sprawa nie jest jeszcze zresztą zamknięta, bowiem jak informuje Financial Times, niektóre państwa Wspólnoty, takie jak Holandia czy Czechy, a także Finlandia, które sprzeciwiły się idei szczytu Unia–Rosja zrobiły to nie dlatego, iż uważają, że z Moskwą nie należy bez spełnienia przez nią warunków wstępnych rozmawiać, ale dlatego, że zaskoczeni zostali propozycją, sformułowaną w ostatniej chwili i sprawiająca wrażenie nieprzygotowanej, złożonej ad hoc. Zresztą napływające z Waszyngtonu informacje, że trwają tam właśnie trudne rozmowy niemiecko–amerykańskie w sprawie tego, w jaki sposób Niemcy mają rekompensować Ukrainie straty z tytułu Nord Stream 2, mogły skłaniać niektórych liderów państw europejskich do przypuszczeń, że Berlin chce ich zinstrumentalizować po to, aby poprawić swa pozycję w rozmowach z administracją Joe Bidena. Warto też odnotować wypowiedź Ursuli von der Leyen, która podkreśliła, że Unia Europejska, zwłaszcza biorąc pod uwagę potencjały gospodarcze winna rozmawiać z Moskwą „z pozycji siły” i raczej należy być przygotowanym na pogorszenie relacji a nie na ich poprawę. Widać zatem, że w unijnym establishmencie nie ma zgody co do strategii postępowania wobec Moskwy.
Cała sprawa jest złożona i wymaga analizy. Zacznijmy od spraw najprostszych. Otóż Emmanuel Macron najprawdopodobniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że określenie „rusofobia” nie jest obojętnym znaczeniowo opisem sytuacji, ale pojęciem sformułowanym pierwotnie przez Igora Szafarewicza, rosyjskiego nacjonalistę, współpracownika Sołżenicyna jeszcze z czasów ZSRR. Ten nieobojętny znaczeniowo termin został ochoczo przejęty przez propagandę putinowskiej Rosji, również i z tego względu, że jego użycie nie wymaga dyskursu i argumentacji. Jeśli bowiem pogląd na Rosję i jej politykę jest wyrazem fobii, to tego rodzaju przypadłość podlega leczeniu a nie dyskusji. Braków edukacyjnych, w tym wypadku prezydenta Francji, nie jesteśmy w stanie nadrobić.
Osobną kwestią jest sprawa indywidualnych rozmów Europy z Rosją. Co do zasady Macron ma rację. Nie ma żadnych powodów, aby oglądać się w tej sprawie na Amerykę, tym bardziej w sytuacji, kiedy Waszyngton najwyraźniej czuje się zwolniony z obowiązku konsultacji swojej agendy negocjacyjnej z europejskimi stolicami. Mamy w tym wypadku kolejną odsłonę tego o czym wiele się dyskutowało za czasów prezydentury Donalda Trumpa. Otóż w stolicach Europy Zachodniej mówiono wówczas do znudzenia o kryzysie zaufania między Waszyngtonem a Europą w następstwie polityki amerykańskiej administracji. Joe Biden deklarował odbudowę zaufania i więzi atlantyckich, ale póki co, jedyne co udało mu się osiągnąć to osłabienie proamerykańskiego stanowiska państw Europy Środkowej. Taki jest koszt wzmacniania sojuszu Waszyngtonu z Berlinem, bez konsultacji ze stolicami naszego regionu. Nie udało się zmienić polityki Paryża czy Berlina, co potwierdza stanowisko duetu Macron–Merkel w sprawie rozmów z Moskwą czy wobec idei budowy „bloku demokracje” kontra Chiny. Jeśli chodzi o relacje Stany Zjednoczone–Europa Środkowa nie mamy póki co do czynienia z głębokim kryzysem, ale jesteśmy na najlepszej ku temu drodze.
Dziwne jest to, że Berlin nie dostrzegł wcześniej tego…
Warto też nieco uwagi poświęcić słowom kanclerz Merkel, dla której odrzucenie idei szczytu jest wyrazem kryzysu zaufania. Dziwne jest to, że Berlin nie dostrzegł wcześniej tego, iż jego postawa wobec najpierw kryzysu migracyjnego a następnie Nord Stream 2, takie właśnie będzie miała konsekwencje.
Dwa lata temu, w sierpniu 2018 roku, napisałem dla niemieckich mediów artykuł, w którym retorycznie pytałem:
„Czy po doświadczeniach kryzysu związanego z relokacją uchodźców możemy dziś w Europie mówić o tym, że poświęcamy zbyt dużo czasu na wzajemne wysłuchanie naszych racji? Czy gdyby na początku kryzysu migracyjnego, jeszcze zanim podjęto jakiekolwiek działania, Berlin wsłuchał się w głosy napływające z Europy Środkowej, to czy nie pozwoliłoby to uniknąć błędów, zaznaczmy, po obu stronach?
Pytań tego rodzaju można postawić wiele, ale nie sposób uniknąć wrażenia, iż przeżywamy właśnie deja vu. Władze Republiki Federalnej, które same przyznają, że projekt Nord Stream 2 ma zarówno ekonomiczny, jak i polityczny wymiar, nie chcą wysłuchać racji płynących z naszej części Europy. Nie słuchają dramatycznych apeli Kijowa, nie przyjmują do wiadomości argumentów płynących z Rygi, Wilna czy Warszawy. Mają do tego pełne prawo, tak jak każdy rząd ma prawo do polityki, która z perspektywy historycznej okazuje się błędna. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że w Warszawie, w Kijowie, Bratysławie czy Tallinie nie ma dziś i najprawdopodobniej w najbliższej przyszłości nie będzie środowisk politycznych, które opowiadałyby się za realizację projektu budowy rosyjskiego gazociągu. Oznacza to, że nawet, jeśli on powstanie, to pogląd na temat jego celowości w stolicach państw środkowoeuropejskich nie ulegnie zmianie, nawet, jeśli zmienią się rządzące koalicje. Z tego punktu widzenia ewentualna decyzja o zgodzie na jego budowę wprowadzi trwały, który będziemy mogli liczyć nie upływem miesięcy, ale lat, a może nawet dziesięcioleci, podział między politycznymi elitami Niemiec i państw naszego regionu. Jak w takiej sytuacji realizować chcemy politykę solidarności europejskiej?”.
Nie trzeba było wielkiej przenikliwości aby wiedzieć, że uparte trwanie Berlina przy idei dokończenia Nord Stream 2 przyniesie głęboki kryzys zaufania Europy Środkowej wobec Niemiec, zarówno co do intencji jak i zdolności oceny sytuacji na naszym kontynencie, zwłaszcza jeśli chodzi o politykę wobec Rosji. Może zresztą to było celem Moskwy? Nie można też nie dostrzegać, że pośpiech w formułowaniu propozycji szczytu Unia–Rosja zapowiada też jak może wyglądać polityka zagraniczna Wspólnoty, jeśliby odejść od zasady konsensusu. Raczej nie jest to argument na rzecz pogłębienia integracji.
Czy są możliwe płaszczyzny współpracy?
Wreszcie ostatnia kwestia, czyli odpowiedź na pytanie czy należy z Rosją rozmawiać. Tu skłonny jestem przyznać rację Emmanuelowi Macronowi. Uczciwie stawiając sprawę stanowisko zaprezentowane przez premiera Mateusza Morawieckiego nie broni się, tym bardziej, że nie zawiera propozycji pozytywnych. Wiadomo, że Rosja nie zaakceptuje „warunków wstępnych” zwłaszcza tych przedstawionych przez Warszawę, a zatem ich stawianie nie ma sensu, bo polityka „nie rozmawiać” jest w gruncie rzeczy abdykacją z polityki i zgodą na to, że z Moskwą komunikuje się ponad naszymi głowami Paryż i Berlin, ale my nie. Uważam, że z Moskwą właśnie teraz należy budować kanały komunikacji, a nie pozostawiać wspaniałomyślnie to pole Emmanuelowi Macronowi, bowiem będzie on swój dialog z Putinem rozgrywał przeciwko naszym interesom, zresztą już to robi. Czy są możliwe płaszczyzny współpracy? Ich poszukiwanie, szczególnie teraz może mieć sens. Otóż Rosja boryka się obecnie z nawrotem inflacji, która już przekroczyła 6 proc.. Jeszcze szybciej ceny rosną jeśli chodzi o artykuły żywnościowe, które średnio podrożały, jak się szacuje w ciągu roku o 30 proc. Rosyjscy eksperci, ale również media, zwracają uwagę na fakt, że koszty artykułów spożywczych są w Rosji znacząco wyższe niźli w krajach sąsiednich. W porównaniu np. ze statystycznym Polakiem, a takie zestawienia są czynione w rosyjskich mediach. który zarabia więcej a wydaje na żywność 17 proc. swoich dochodów Rosjanin, mający mniejsze wynagrodzenie musi przeznaczyć na jedzenie 28 proc. swoich dochodów. Dziennikarze z sarkazmem piszą o tym, że „drogo przyszło zapłacić za żywnościową samowystarczalność”. Kwestia nie jest jednak związana wyłącznie z oceną historycznej polityki Kremla, ale ma jak najbardziej ważny wymiar polityczny dziś. Tym bardziej, że w związku z trwającą suszą w wielu rolniczych regionach Rosji już obecnie mówi się o niższych plonach i wyższych cenach zbóż, co oznacza skokowy cen pasz i w związku z tym drobiu, jaj i mięsa. Sytuacja na rosyjskim rynku ma oczywiście wpływ na nastroje ludności, co w kontekście zbliżających się wyborów do Dumy może stanowić pewien problem dla Kremla. Raczej nie ma mowy o wybuchu społecznego niezadowolenia, ale obecny establishment może nie chcieć wzmocnienia takich formacji opozycji systemowej, którzy jak komuniści czy Sprawiedliwa Rosja formułują bardziej egalitarną i populistyczną platformę wyborczą. Nie można też wykluczyć, że Moskwa może chcieć czasowego choćby zniesienia embarga na import żywności, które wprowadziła jednostronnie, w odpowiedzi na sankcje europejskie. W związku z wysokimi cenami na eksportowane węglowodory rosyjski budżet już w kwietniu odnotował nadwyżkę, co oznacza, że pieniądze na import podstawowych artykułów żywnościowych też nie są problemem. Oczywiście potrzebne jest ocieplenie klimatu politycznego, bo Moskwa nie może czynić jednostronnych ustępstw. I to być może stanowi pewne pole manewru dla Warszawy, która mogłaby jednostronnie znieść w geście dobrej woli ograniczenia w ruchu przygranicznym z Obwodem Kaliningradzkim. Nie wydaje się aby to było zagrożenie dla naszych interesów, wręcz przeciwnie moglibyśmy pokazać, że jesteśmy w stanie uprawiać politykę również z Moskwą, a nie tylko domagać się pryncypialności na którą mało kto w zachodniej Europie ma dziś chęć. Przy okazji moglibyśmy na tym zarobić, a nasi najbliżsi sojusznicy, zarówno Bałtowie jak i przede wszystkim Ukraina dostaliby jasny sygnał, że poparcie Warszawy dla nich nie jest bezwarunkowe, co bardzo dobrze wpływa na wzajemne relacje. Może zatem warto spróbować.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/556421-czy-warszawa-powinna-zaczac-myslec-o-dialogu-z-moskwa