Około 95 proc. edukacji i nauki pozostanie na niskim poziomie, ale 5 proc. na poziomie światowym wystarczy, by Polska miała dobrą przyszłość.
Podobno oburzeni są nauczyciele, uczniowie, rodzice, samorządowcy i tzw. oświatowi aktywiści. Oburzeni na ministra edukacji i nauki Przemysława Czarnka. I oburzenie demonstrują, także na ulicy. Oburzeni są tym, jak funkcjonuje nauka i szkolnictwo wyższe. I tym, że prof. Czarnek wkłada kij w szprychy postępu. A postępem w edukacji i nauce jest wyzwalanie nowego proletariatu, czyli LGBT i reszty alfabetu. Jak już dawno temu zauważył Roger Scruton, wyzwalanie nigdy się nie kończy, zmienia się tylko podmiot, który trzeba wyzwalać. Ale po powstaniu skrótu LGBT i dołączeniu doń reszty alfabetu już nawet podmiotu nie trzeba zmieniać.
Kwestie tego, jak w szkołach i uczelniach prowadzić akcje wyzwoleńczą tudzież tylko emancypacyjną można zbyć milczeniem, bowiem uważam te rzeczy za kompletne bzdury, gdy chodzi o to, co w szkole i wyższej edukacji jest najważniejsze. I nie tylko za bzdety, ale też za największe marnotrawstwo sił oraz czasu. Nie zamierzam też zajmować się fundamentami wychowania, choć są oczywiście ważne. Uważam zresztą, że bardzo wysoka wartość merytoryczna edukacji na każdym poziomie jest najlepszym sposobem wychowania i przyswojenia najważniejszych wartości. Z tego powodu, że ludzie naprawdę mądrzy i dobrze wykształceni mają najlepsze narzędzia, by dokonywać trafnych wyborów moralnych, wykształcić efektywny system aksjologiczny i bronić się przed wszechpotężnym badziewiem estetycznym.
Gdy już wiemy, na co nie warto tracić czasu, można się skupić na tym, co uwagi wymaga. A wymaga przede wszystkim jakość. Temu nie służy oczywiście żadne egalitarystyczne ustawodawstwo edukacyjne (łącznie z zapisami w konstytucji), co nie znaczy, że nie można zagwarantować równości szans. W wielu demokratycznych państwach nie ma edukacyjnego egalitaryzmu, choć jest równość szans. Polega ona na tym, że najzdolniejsi ze środowisk na różnych poziomach upośledzonych czy dyskryminowanych nie są gubieni przez system stypendialny i sponsorski (tworzony przez dowolne podmioty prywatne i państwowe), który szanse wyrównuje. Taki system działał już zresztą w II RP, choć oczywiście nie był doskonały i niektórych diamentów nie wychwytywał.
Jakości polskiej edukacji, szkolnictwu wyższemu i nauce brakuje notorycznie i fundamentalnie. Przede wszystkim z powodów fałszywie egalitarystycznych. Dlatego trzeba to przeciąć. Na poziomie akademickim nie da się przełamać mizerii, a wręcz nędzy bez stworzenia kilku, na początek choćby dwóch, uniwersytetów zorganizowanych tak, jak te najlepsze, szczególnie w USA i Wielkiej Brytanii. Generalnie działające obecnie w Polsce uczelnie to fabryki miernoty. Mamy dużo osób formalnie wykształconych, których wiedza nic nie jest warta albo prawie nic. Takich też mamy oczywiście naukowców (w większości).
Gdyby na początek zorganizować choćby dwie nowe uczelnie, musiałyby one zatrudniać kadrę mającą realne i weryfikowalne międzynarodowo osiągnięcia. Na początek można by spróbować ściągnąć najlepszych uczonych i nauczycieli akademickich mających polskie korzenie lub takich, którzy Polskę opuścili po studiach lub doktoracie. Im oczywiście trzeba by zapłacić tyle, ile zarabiają za granicą. I trzeba by objąć konkursami (bardzo wymagającymi) właściwie wszystkie stanowiska, z profesorskimi na czele. Można by różne funkcje pełnić tylko przez dwa lata i przedłużać je (też na drodze konkursów) na nie więcej niż dwa lata w tej samej uczelni. Koniec z dożywotnimi synekurami.
W czasie pełnienia funkcji ci, którzy wygrali konkursy byliby wszechstronnie i możliwie najbardziej obiektywnie oceniani, w bardzo wymagający sposób oceniane i weryfikowane byłyby także prowadzone badania. A po zgromadzeniu naukowego kapitału założycielskiego, co musi zająć kilka lat, profesorowie byliby rozliczani także z tego, czy wychowali następców (wedle starej zasady mistrz i uczeń). Oraz z tego, jak ich badania przełożyły się na innowacje, a potem produktywność. Takie uczelnie byłyby oczywiście wolne od tych dyscyplin, które nie są nauką, tylko ideologią albo sposobem na miłe spędzanie czasu.
Nowe uczelnie byłyby oczywiście drogie w utrzymaniu, ale lepiej ponieść nawet wysokie koszty, żeby przełamać powszechną miernotę niż wydawać wielkie sumy bez widocznych efektów. Tylko uczelnie pod każdym względem przerastające obecną nędzę zmuszą przynajmniej część pozostałych do rywalizacji i do zmian. Jeśli efektem byłoby tylko pięć uczelni wyraźnie konkurencyjnych na poziomie światowym, i to nie wielkie fabryki, lecz mające 2-3 tysiące studentów), gra jest warta świeczki. W nowych, elitarnych uniwersytetach nie może być z czasem żadnej taryfy ulgowej dla zasiedziałych i zasłużonych towarzysko profesorów.
Nowe uczelnie musiałyby mieć pełne prawo dobierania sobie studentów wedle bardzo wymagających kryteriów. Utrzymujących się dzięki pożyczkom, sponsorom bądź stypendiom. Bardzo wymagające musiałyby też być egzaminy już na studiach. Część kandydatów na studentów znajdowałaby agencja promocji talentów, tworząca bazę danych wybitnych uczniów, nawet gdy średnio sobie radzą z przedmiotów, które ich nie interesują. Oczywiście takie uczelnie zbierałby śmietankę z kolejnych roczników, ale warto im stworzyć specjalne warunki, żeby nie marnowali talentu w morzu miernoty i nie tracili czasu. Jest jasne, że absolwenci tych nowych uczelni nie mieliby najmniejszych problemów ze znalezieniem pracy czy kontynuowaniem kariery naukowej. Pod warunkiem, że przez pierwsze lata (np. dziesięć lat) tylko w Polsce lub polskich firmach za granicą (złamanie tej reguły musiałoby ich drogo kosztować).
Na poziomie szkół średnich (a może też podstawowych) również powinny powstać jednostki nowego typu. Też zatrudniające najlepszych, dobrze opłacanych nauczycieli. Część to byłyby szkoły mające zaplecze akademickie (to już działa, tylko nieefektywnie, i działało w II RP) i mające programy radykalnie trudniejsze od przeciętnych. To byłyby oczywiście szkoły wolne od różnych modnych bzdur, w tym od całej ideologii postępu. I musiałyby to być szkoły (dotyczy to także uniwersytetów) mające własne kampusy, czyli całościowo uczące i wychowujące, a nie z doskoku.
Przedstawiony tu skrótowo model edukacji nie jest oczywiście egalitarny na poziomie dostępu, ale powinien gwarantować równość szans. To spotkałoby się oczywiście z wieloma zarzutami, przede wszystkim o elitarność czy hodowlę uprzywilejowanych. Ale przy dobrze działającej agencji promocji talentów oraz systemach stypendialnych, nie były to układ dla nikogo zamknięty, choć bardzo wymagający na wejściu. Moim zdaniem, nie ma innej drogi, o czym przekonują marne efekty tzw. reformy Gowina. Polską edukacją, także na poziomie akademickim, można tylko brutalnie wstrząsnąć, żeby mieć jakieś efekty. Ewolucyjnie do niczego nie dojdziemy.
To wszystko oznacza, że około 95 proc. edukacji pozostanie na niskim poziomie, choć nie tak niskim jak obecnie, bo konkurencja jednak zacznie działać. Te 5 proc. decydować jednak będzie o przyszłości Polski i to jest bardzo opłacalna inwestycja. Tak to zresztą działa w najbardziej rozwiniętych państwach. Tylko kto się na to odważy? Tym bardziej że narazi się na niewyobrażalnie ostre ataki, przede wszystkim ze strony bardzo wpływowych środowisk. I na ataki równościowej demagogii. Jeśli jednak nie chcemy się taplać w nędzy, nie ma innego wyjścia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/555717-bez-wstrzasu-nigdy-nie-wydobedziemy-sie-z-naukowej-nedzy