Wyniki wyborów w Rzeszowie to bez wątpienia sukces opozycji i bolesna lekcja dla Zjednoczonej Prawicy. Ale czy werdykt zapadły już w pierwszej turze oznacza wiatr w żagle dla opozycji w polityce ogólnopolskiej? Niekoniecznie. Z prostego powodu – porozumienie, które wyniosło Konrada Fijołka do prezydentury na Podkarpaciu nie ma szans zostać odtworzone na szczeblu centralnym.
Jacek Karnowski w swoim komentarzu po niedzieli wyborczej napisał:
Po pierwsze, będzie rosła presja na budowę wspólnej listy przed wyborami parlamentarnymi. Taka lista staje się rozwiązaniem bardzo prawdopodobnym. Trauma związana z nieudaną przygodą Koalicji Europejskiej odchodzi w przeszłość. Wspólnej listy chce większość mediów opozycyjnych, teraz będą miały w ręku ważny argument.
To prawda, głośniejsze będą przekonywania, że jedność oznacza skuteczność. Ale im będą głośniejsze, tym mocniej nie będzie się z nimi zgadzać Lewica. W SLD (Wiosny już nie ma, zaś partia Adriana Zandberga jest ostatnią, która chciałaby się dogadywać z „libkami”) wciąż pamiętają, że „Schetyna ich oszukał” i nie będzie miało dla nich znaczenia, że dziś na czele PO stoi Borys Budka. Możliwe nawet, że z lewicowej perspektywy to jeszcze mniej akceptowalny lider (po pragmatycznym głosowaniu ws. Funduszu Odbudowy i okrutnej reakcji polityków Platformy wobec Lewicy).
Załóżmy na chwilę, że władze SLD schowają dawne urazy. Czy wyobrażają sobie Państwo te nasiadówy, na których kilka partii opozycyjnych ustala kształt listy wyborczej, z której mandat dostanie np. tylko 3 kandydatów? Przecież to oznacza ciężką wojnę już na etapie wstępnych przygotowań do wyborów.
Dla Koalicji Obywatelskiej jedynym koalicjantem może się więc okazać Szymon Hołownia. I to scenariusz wielce prawdopodobny. Bo dziś wydaje się korzystny dla obu stron. Jedna urośnie w nim do miana drużyny ekstraklasowej (nie tylko w sondażach), a druga zapewni sobie przetrwanie (choć w jakiej kondycji, obecnie trudno przewidzieć).
W komentarzach pada też argument, że balansujące (jak zwykle) na granicy progu wyborczego PSL chętnie podejmie to samo ryzyko jeszcze raz. A ja twierdzę, że nie podejmie. Koalicja Europejska właśnie dla ludowców okazała się najboleśniejszym doświadczeniem. To oni stracili na niej najwięcej – tożsamości, wiarygodności – poprzez sklejenie ze środowiskami skrajnie lewicowymi. Wielu wyborców partii Kosiniaka-Kamysza uznało, że PSL dokonał rzeczy niewybaczalnej – naruszył fundamenty ideowe, związane z tradycyjnymi wartościami. I gdyby nie Paweł Kukiz – również będący w 2019 r. „na musiku”, ludowców w obecnym Sejmie – w konsekwencji wejścia do KE – by zabrakło.
Stąd ich próba budowania polskiej chadecji, na razie może nieporadna, z wątpliwymi sojusznikami (jak odbierany przez opinię publiczną z pewnym politowaniem były prezydent), ale przy rozumnej strategii (i właśnie jednoczeniu się bloku liberalnego!) dająca szansę przedstawienia się jako jedyny obóz centrowy i odbudowania stanu posiadania w 2023 r.
To wszystko nie oznacza oczywiście, że Zjednoczona Prawica może spać spokojnie. W koalicji się gotuje, lub – jak kto woli – trwa jej przebudowa. Można stawiać duże pieniądze, że w 2023 r. nie będzie w niej Porozumienia. Ale ci, którzy w niej pozostaną, muszą zrozumieć, że dni sprawowania władzy są zbiorem skończonym, a jego rozszerzenie wymaga jedności i większej pokory. W Rzeszowie zabrzmiał kolejny sygnał ostrzegawczy, którego nie można zlekceważyć.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/554779-nie-bedzie-zjednoczenia-opozycji-po-sukcesie-rzeszowie