Czas kończyć tę zabawę z prokuraturą w kotka i myszkę i zachować się jak mężczyzna. Tomasz Grodzki powinien przestać chować się za immunitetem, wysłuchać zarzutów śledczych i spełnić marzenie – obronić swój honor i dobre imię przed sądem. Bardzo mu w tym kibicuję.
Gdy czytałem prokuratorski wniosek o uchylenie immunitetu marszałkowi Senatu, jedna relacja wyjątkowo mną wstrząsnęła.
„Nawet mu powieka nie drgnęła, wsunął kopertę do szuflady i tyle ze mną gadał” – takie słowa Marek F. i Krzysztof F. usłyszeli od matki Ireny F. po tym, jak wyszła z gabinetu prof. Tomasza Grodzkiego. Bracia zgodnie zeznali, że kobieta miała łzy w oczach. W kopercie było 7 tys. zł. To była cena za to, by operację ojca rodziny Jana F., u którego w 2011 r. zdiagnozowano nowotwór płuca, przeprowadził osobiście dyrektor szpitala, a taką funkcję sprawował wówczas dzisiejszy marszałek Senatu.
”Wiedza o tzw. cenniku za udział w operacji Tomasza Grodzkiego była, według relacji ojca i matki, wiedzą powszechną wśród pacjentów. Panowało wśród nich przekonanie, że jeśli chcesz być dobrze leczony, musisz zapłacić. (…) obydwaj byli przeciwni wręczaniu tych pieniędzy, jednak decyzję podjęli sami rodzice”. Według wspomnianego cennika za osobistą operację należało zapłacić 10 tys. zł. Za asystowanie – połowę tej kwoty. Irena F. przed wejściem do gabinetu miała więc w kopercie pełną stawkę, ale jeden z synów wyjął z niej 3 tys., mówiąc, że „to jest za dużo, a poza tym, gdyby tata nie przeżył operacji, to aby miała środki na bieżące wydatki”. Finał sprawy: „Operację ojca faktycznie przeprowadził Tomasz Grodzki. Zabieg się udał, ojciec przeżył i żył jeszcze kilka lat”. Zmarł w 2016 r., jego żona dwa lata później.
To fragment artykułu „Życzliwość w cenie”, w którym z Marcinem Wikłą opisaliśmy szczegóły prokuratorskiego wniosku o uchylenie immunitetu marszałkowi. Zachęcam do zapoznania się z całością w nowym numerze tygodnika „Sieci”. To niestety przykra lektura, bo opowiada o losach ludzi zdesperowanych, którzy stają przed potwornym dylematem: zachować się przyzwoicie i nie dawać lekarzowi łapówki, czy też zostawić na boku zasady i za wszelką cenę ratować życie bliskiej osoby.
Powyższy fragment pokazuje, z jaką desperacją pacjentów mamy w tej sprawie do czynienia. Jeśli ktoś z 10 tys. zł ujmuje 3 tys., by w razie niepowodzenia operacji, „mama miała środki na bieżące wydatki”, widać, że ludzie ostatnie pieniądze przeznaczali na „kopertę” dla lekarza.
Kilka tysięcy złotych – taka, według ustaleń prokuratury, miała być cena życzliwości Grodzkiego. Tyle trzeba było zapłacić, by ten szanowany chirurg osobiście stanął przy stole operacyjnym.
Dlaczego przez lata ten korupcyjny skandal nie wypłynął? Bo Grodzki był „tylko” dobrym lekarzem i dyrektorem szpitala. A że w Polsce do niedawna (a często: wciąż) pokutowało przeświadczenie, że „wszyscy lekarze biorą” i że bez „załącznika” nie da się dostać miejsca na oddziale, przyspieszyć operacji ratującej życie, czy zapewnić sobie fachowych rąk znanego doktora, to byli podopieczni Grodzkiego milczeli. Nierzadko zresztą zadowoleni ze skutków operacji, bo wielu pacjentom uratował życie.
Gdy jednak został marszałkiem Senatu, „trzecią osobą w państwie”, w niektórych coś pękło. Nie godzili się, by tak ważne stanowisko zajmował łapówkarz. Innych, już po wybuchu skandalu, wzburzały zapewnienia marszałka, że nigdy nie przyjmował korzyści majątkowych.
Tych świadków zebrało się blisko 200! Nie można więc mówić o jednostkowym przypadku, jakiejś formie zemsty, czy próbie „kupowania” kłamliwych relacji pacjentów w imię walki politycznej – a taką też narrację próbował narzucać Grodzki.
Gdyby nie przedawnienia części korupcyjnych czynów, na profesora czekałoby więcej zarzutów. Dziś można mu postawić „tylko” cztery – w tych watkach zeznawało kilkanaście osób. Jednak kolejnych ponad 150 świadków szczegółowo opowiedziało o ich perypetiach z załatwianiem opieki lekarskiej Grodzkiego, za którą pociągnąć go do odpowiedzialności nie można, lecz ich relacje uwiarygadniają zeznania osób we wspomnianych czterech przypadkach.
Materiał dowodowy wygląda na bardzo mocny. Na pewno nie można go zlekceważyć. Dlatego jedyne co pozostaje marszałkowi, to gra na czas. Przeciąga więc do oporu (formalnie robi to Bogdan Borusewicz, wicemarszałek Senatu, który w Izbie Wyższej parlamentu „opiekuje się” wnioskiem śledczych) przesłanie dokumentów z prokuratury do komisji regulaminowej.
A mógłby przecież choć raz dowieść, że nie rzuca słów na wiatr, ma honor i nie boi się konfrontacji przed wymiarem sprawiedliwości.
Instytucja immunitetu służy temu, by nie można było np. bezpodstawnym oskarżeniem skompromitować parlamentarzysty. Lecz w tym przypadku nie mówimy o prowokacji, podejrzanym doniesieniu pojedynczego człowieka, lecz relacjach blisko 200 osób!
Z tego trzeba się uczciwie wytłumaczyć. Szkoda, że marszałek tak panicznie się tego boi.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/553895-niech-grodzki-spelni-marzenie-i-obroni-swoj-honor-w-sadzie