Ten przeklęty rząd PiS, mało mu konfliktów z tak przyjaznymi nam i zatroskanymi o nas Niemcami?! Znów coś wymyślił…!
Polskie plany budowy elektrowni atomowej niepokoją Niemcy
– zatytułowała sążnisty tekst na ten właśnie temat moja ulubiona, „publiczna”, różnojęzyczna Deutsche Welle (DW) - rozgłośnia radiowa, telewizja i redakcja internetowa w jednym. Moja ulubiona, bo z nadzwyczajną sumiennością oddaje to, co w rządzie federalnym piszczy, co planuje, kombinuje, co go niepokoi, co zwalcza i kogo. Ot, taki „niezależny” organ propagandy, w której Niemcy są mistrzami nie od dziś. Więc łuuup…!
Warszawa chce w 2033 roku uruchomić pierwszy reaktor atomowy. O wielomiliardowe zlecenie walczą USA i Francja. Rząd federalny dostrzega ryzyka dla bezpieczeństwa i chce być włączony w planowanie
– wyjaśnia DW już na wstępie, a co chodzi. Elektrownie węglowe trzeba zamknąć, bo Polska jest „największym grzesznikiem Europy”, z dostawami gazu „robi się ciasno”, ponieważ „z powodu wysokiej ceny i politycznych napięć z Moskwą rząd nie chce przedłużać kontraktu” na dostawy z Rosji. Jakoby „perfekcyjnym wyjściem” byłyby elektrownie atomowe, jednak „Polski nie stać na sfinansowanie tego projektu”, a i mamy inne problemy. Prezydent Donald Trump „rozbudził wielkie nadzieje” w Polsce - przybliża DW - miesiąc przed jego wyborczą porażką podpisano wstępną umowę na budowę sześciu reaktorów, ale przegrał i „Polska straciła największego sojusznika”. W lutym przyleciał do Warszawy francuski minister handlu Franck Riester z propozycją nuklearnej współpracy; Francja korzysta z 56 reaktorów, budowa kolejnego trwa, ma więc doświadczenie, a co więcej, państwowy (sic!) koncern Électricité de France gotów jest sfinansować na korzystnych warunkach dwie trzecie przedsięwzięcia w naszym kraju.
Tyle pokrótce. Z czym Niemcy mają problem? Odpowiedź jest złożona, o czym za chwilę, ale generalnie z rządem Prawa i Sprawiedliwości, który reprezentuje… polskie interesy, na dodatek, co zapowiada, to w większości realizuje.
Rozdwojenie jaźni
Dla dokładniejszego naświetlenia sytuacji trzeba jednak cofnąć się do roku 2011, gdy po katastrofie elektrowni atomowej w Fukushimie (Japonia) rząd kanclerz Angeli Merkel postanowił o przyspieszonym zamykaniu siłowni jądrowych (do 2022r.). W szczytowym okresie niemiecką sieć zaopatrywało 110 reaktorów. Za Odrą rozpętała się wówczas istna, antyatomowa histeria. Manifestacje inspirowane przez polityków i działaczy organizacji ochrony środowiska dotyczyły nie tylko Republiki Federalnej, objęły także holenderskie plany rozbudowy siłowni Borssele II (200 kilometrów od granicy z Niemcami), oraz polskie (jeszcze bez lokalizacji).
Przy zachodnim wietrze, w razie awarii Borssele II, radioaktywna chmura już po sześciu godzinach rozciągnie się nad całym, gęsto zaludnionym obszarem Ruhry!
– zagrzmiał minister ochrony środowiska Nadrenii Północnej-Westfalii Johannes Remmel z partii Zielonych. Na marginesie, elektrownię atomową Borssele I wybudował niemiecki koncern Siemens. Jakoś wcześniej Niemcy nie mieli skrupułów, gdy wręcz naszpikowali elektrowniami atomowymi swoje pogranicze z Holandią, Danią, Belgią, Francją, Szwajcarią i Austrią. Niemieccy politycy zaczęli naciskać na holenderską partię Zielonych, od której zależała ostateczna zgoda na rozbudowę siłowni Borssele II. Podobnie rzecz miała się z polskimi planami. W tym przypadku nie było wszakże otwartej presji na rząd, bądź, co bądź, zaprzyjaźnionego premiera Donalda Tuska, lecz akcja „oddolna”:
20 tys. listów od zatroskanych obywateli wpłynęło do tej pory do rządu w Warszawie
– powtórzyły niemieckie media za meldunkiem „Gazety Wyborczej” (przypomnę, był to rok 2011). Ale nawet „GW” dostrzegła, że to jakieś rozdwojenie jaźni, bo z jednej strony rząd w Berlinie oznajmia, iż Polska „ma prawo do niezależnej polityki energetycznej”, a z drugiej wywiera presję na rezygnację naszego kraju z energetyki jądrowej. I tu, jak zwykle, z pomocą przyszła Deutsche Welle:
Mieszkańcy Niemiec nie rozumieją, że gdy ich kraj rezygnuje z energii atomowej, Polska planuje budowę elektrowni jądrowych
– starała się wyjaśnić, co między wierszami miało oznaczać: Niemcu wiedzą co jest dobre, a co jest dla nich dobre, ma być dobre dla reszty świata, więc tym bardziej dla Polski, reszty z reszty. Inicjatorzy tych akcji podkreślali, że nie ważą się wtrącać w polskie plany, jak to się jednak miało do rzeczywistości wykazał apel monachijskiej organizacji pozarządowej na rzecz ochrony środowiska Umweltinstitut do kanclerz Angeli Merkel o: „dołożenie wszelkich starań, aby Polska odstąpiła od planów energii atomowej”, a także do polskiego ministerstwa gospodarki i generalnego dyrektora ochrony środowiska. W obawie, że samo zatroskanie obywateli zza Odry nie wystarczy, zorganizowano w Niemczech „konsultacje” dla „strategicznej oceny oddziaływania na środowisko Programu Polskiej Energetyki Jądrowej”, z udziałem Austrii i Finlandii, jak też wymianę opinii pomiędzy władzami Berlina, Bremy, Hamburga, Brandenburgii, Meklemburgii-Przedpomorza, Saksonii, Saksonii-Anhalt, Nadrenii-Palatynatu, Nadrenii Północnej-Westfalii i kraju Saary. Ażeby nie skończyło się na gadaniu, odezwali się i politycy. Premier Brandenburgii Matthias Platzek (z lewicowej SPD), wypalił, i to podczas wizyty w naszym kraju, że nie ma zgody Niemiec na energetykę jądrową w Polsce, zaś Zieloni z Berlina, Brandenburgii i Meklemburgii-Przedpomorza zapowiedzieli zaskarżenie naszego kraju w Komisji Europejskiej. Dla oskrzydlenia, w protesty wprzęgnięte zostały zaodrzańskie, niezależne, ma się rozumieć, media, od lokalnej gazety „Märkische Oderzeitung”, po ogólnoniemiecki „Die Welt”. I sprawa programu energetyki jądrowej w naszym kraju przysiadła…
Podwyższone promieniowanie
Wzywać polskiego premiera na dywanik do Berlina nie wypadało, ale też nie było takiej potrzeby - to pojętny gość, jemu zresztą także nie wypadało tak jawnie zrezygnować z Programu Polskiej Energetyki Jądrowej. Najlepszym wyjściem były… ruchy pozorowane - że niby coś się robi w ramach tej naszej „niezależnej polityki energetycznej”, a w gruncie rzeczy nic. Tymczasowo sprawa została załatwiona pozytywnie. Dla Berlina, gdyby ktoś pytał. Odżyła jednak na nowo, wraz z utratą władzy przez spółkę PO-PSL i przejęciem steru przez PiS.
Polskie plany są sprzeczne z europejskim trendem stawiania na gaz i źródła energii odnawialnej, twierdzą eksperci
– skwitowała, a jakże, Deutsche Welle, posiłkując się wypowiedzią na jej użytek „fizyka atomowego” Marcina Popkiewicza z Uniwersytetu Warszawskiego, że budowa elektrowni atomowej jest zbyt droga, czyli bez sensu: „Dla odbiorców koszt energii jądrowej może pięciokrotnie przewyższyć koszt energii odnawialnej”, przytoczyła DW. I dalej, już w oparciu o wypowiedzi niemieckich polityków: „elektrownia atomowa oddalona nawet o kilkaset kilometrów stanowi wysokie ryzyko dla ludności Niemiec”.
Powodem ponownego uderzenia za Odrą na alarm była podjęta 2 lutego br. przez gabinet premiera Mateusza Morawieckiego uchwała w sprawie Polityki Energetycznej Polski do 2040 roku (PEP 2040). Jej immanentną część stanowi deklaracja uruchomienia reaktora jądrowego w 2033 roku. I się zaczęło…
Obok kwestii NordStream2, gróźb dochodzenia reparacji wojennych przez Warszawę, demontażu państwa prawa pojawia się kolejny konflikt: rozpoczynający się polsko-niemiecki spór o energię jądrową”
– huknął dziennik „Die Welt”. Problem tym większy dla Niemiec, że - mimo usilnego, nieskrywanego już wspierania opozycji ze strony Berlina - nic nie zapowiada dzisiaj rychłego odsunięcia PiS od władzy, a Morawieckiego, ani jego gabinetu wezwać na dywanik do Berlina po prostu się nie da. A ten robi Niemcom wbrew, co w wielkim skrócie można wyliczyć w kilku punktach:
- wymyślił jakiś centralny węzeł komunikacyjny, konkurencyjny dla tego w Berlinie
- chce uczynić Odrę spławną rzeką, choć są niemieckie szlaki wodne z południa na północ, nieco na zachód od Odry
- napsuł rządowi federalnemu wiele krwi przy realizacji podmorskiej, rosyjsko-niemieckiej okrężnicy NordStream2, co uderza w ich monopol, na dokładkę zapowiedział, że Polska nie będzie kupowała gazu przetransportowanego z Wyborga do Gryfii (Greifswaldu)
- wybudował w Świnoujściu gazoport i zbiorniki na gaz skroplony zza oceanu, albo od Arabów
- i jeszcze wymyślił sobie własny gazociąg Baltic Pipe z Norwegii do Niechorza, który otwiera możliwość konkurencyjnej redystrybucji tego surowca w naszym regionie Europy.
Że o innych realizowanych planach, np. w dziedzinie polityki obronnej nie wspomnę. I jak takich lubić, jak takich szanować, tolerować…? Portal Hansestadt Rostock, redagowany przez redakcję Norddeutsche Neueste Nachrichten (NNN), alarmuje:
Miasto poniesie kolosalne skutki w razie wypadku
– i wzywa lokalną społeczność do dyskusji. Jakiego wypadku? To wyjaśniają już pierwsze zdania: „Sąsiadująca z Niemcami Polska chce zbudować do 2043 roku do sześciu elektrowni atomowych. Pierwsza ma powstać w okolicy Gdańska, w odległości 400 kilometrów od Roztoka” (gród dzisiejszego Rostocku utworzyli Słowianie, a nazwa wywodzi się od roztoki, szerokiej, rzecznej delty). Noż, skandal, jak śmią!
Trawestując zdanie byłego, pozjednoczeniowego szefa niemieckiej dyplomacji Klausa Kinkela pod adresem USA - „o niemieckiej polityce decyduje się w Berlinie, a nie w Waszyngtonie”, czas najwyższy, aby Niemcy uświadomili sobie, że o polskiej polityce decyduje się w Warszawie, a nie w Berlinie. Jeśli jednak ktoś sądzi, że Niemcy wystrzelali wszystkie naboje i wypowiedzieli ostatnie słowo nie tylko w sprawie polskiej polityki energetycznej, ten jest naiwny. Batalia o przyzwyczajenie się Niemców do samostanowienia Polski o Polsce trwa…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/552027-atom-niezgody-juz-czas-aby-niemcy-to-sobie-uswiadomili