„KOD jest niczym, to żadna siła, przybudówka. (…) ‘Kodziarze’ (…) będą świetni wiesz do czego? Żeby brać komórki i filmować”. Pamiętają Państwo, czyje to słowa? Zgadza się, to Sławomir Neumann wyjaśniający jednemu z lokalnych działaczy Platformy Obywatelskiej, jak wygląda polityka od kuchni. Ale nie o Neumanna tutaj chodzi, a o to, że dziś niejeden polityk związany z Lewicą mógłby powiedzieć to samo o Strajku Kobiet.
Dwie szanse od Strajku Kobiet
Lewicę za porozumienie z PiS-em ws. Krajowego Planu Odbudowy spotkała krytyka nie tylko ze strony Platformy i liberalnych mediów, ale także ze strony Strajku Kobiet. W agresywnej odezwie aktywiści SK zakomunikowali przedstawicielom Lewicy, że ci mają dobę na „ogarnięcie się”, inaczej zaczną „wybijać” im „głupotę z głowy”. Po tym, jak „ultimatum” Strajku Kobiet zostało przez Lewicę zlekceważone, a można powiedzieć, że wręcz wykpione, aktywiści postanowili dać politykom… drugą szansę. Gdybym chciał pokazać, że jestem bezsilny i jedyne co mogę, to krzyczeć, to zrobiłbym to samo. Nie ma więc co się dziwić, że i na tę „szansę” Lewica nie odpowiedziała.
I trudno się Lewicy dziwić. Strajk Kobiet jest dziś – cytując Neumanna – „niczym, to żadna siła”. Dziś to garstka osób orbitująca wokół radykalnych lewackich postulatów, które może i potrafią być głośni, ale z pewnością nie są żadną realną siłą. Przynajmniej nie dzisiaj. Radykalizm tych poglądów, ale także podejmowanych działań, z całą pewnością muszą budzić przerażenie również wśród parlamentarzystów Lewicy.
Historia zatacza koło
Wielokrotnie na naszym portalu, ale także w tygodniku „Sieci” pisaliśmy o przyczynach upadku Strajku Kobiet. W publicystycznych analizach pojawiały się porównania ruchu Marty Lempart i Klementyny Suchanow do Komitetu Obrony Demokracji czy Obywateli RP. I nie bez przyczyny. Wszystkie trzy ruchy przeszły niemal identyczną drogę. Każdy z nich miał swoje pięć minut sławy. Każdy miał okazję pojawić się w liberalnych mediach. Ich liderzy przedstawiani byli jako „nowa jakość”, nadzieja na pokonanie PiS. Peanom ze strony mediów i polityków nie było końca. Ale przyszedł momenty, gdy lampy kamer zgasły, a politycy przestali się nimi interesować. Jakie były tego powody? Trzeba ich szukać w liderach, którzy najpierw wynieśli swój ruch, przy pomocy mediów i polityków, na sam szczyt, aby później pociągnąć go za sobą na dno.
Choć Strajk Kobiet z pewnością jeszcze nie umarł, to jego 5 minut bez wątpienia już minęło. Dziś, z różnych powodów, ale w głównej mierze z powodu jego liderek, Strajk Kobiet stał się obciążeniem dla przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, w tym również dla Lewicy, dla której dodatkowo od samego początku był rywalem.
Pamiętam, jak podczas jednego z protestów organizowanych przez KOD przed Pałacem Prezydenckim, ze sceny ktoś rzucił hasło o przyspieszonych wyborach. Była końcówka roku 2016, przed Sejmem tysiące protestujących, Mateusz Kijowski miał swoje pięć minut, przez chwilę był nieformalnym liderem opozycji. Zapytany przeze mnie Grzegorz Schetyna, wtedy walczący o odbudowanie Platformy i uzyskanie przez nią pozycji lidera opozycji, twardo podkreślał, że o żadnych przyspieszonych wyborach mowy być nie możne. Trudno się dziwić, nie wiadomo było wtedy, czy Platforma poprawiłaby swoją pozycję. Jeszcze przez kilka dni mocna była Nowoczesna, później Ryszard Petru wraz z Joanną Schmidt polecieli w podróż… Swoją drogą, czy pamiętają Państwo, uśmiechniętego od ucha do ucha Schetynę, gdy dziennikarze zapytali go o „Maderę”? Ówczesny przewodniczący PO doskonale wiedział, że ten mecz z Nowoczesną już wygrał. Może KOD stworzyłby własne listy? Platforma może musiałaby iść na kompromisy, które wcale nie byłyby w jej interesie. KOD choć walczył z tym samym rządem co PO, to jednak był zarazem rywalem w walce o prymat na opozycji. Schetyna nie musiał długo czekać, aż popularność Komitetu przygaśnie, a Nowoczesna straci w sondażach.
KOD-owcy, choć byli rywalami, to byli po prostu potrzebni. Mobilizowali ludzi, organizowali protesty, działali w sieci, dzięki nim opozycja wydawała się atrakcyjniejsza, wyborcy mieli wrażenie, że coś się dzieje, politycy mogli wystąpić na scenie. Gdy jednak na wierzch wyszły problemy Kijowskiego z fakturami i z alimentami, lider Komitetu zaczął być coraz rzadziej zapraszany do mediów, politycy zaczęli się od niego odcinać, inni wręcz odetchnęli z ulgą, że to koniec. W przysłowiowe 5 minut Kijowski z lidera opozycji stał się osobą poszukującą pracy.
Podobnie wyglądała sprawa z Obywatelami RP, którzy w swoich działaniach byli jednak o wiele bardziej radykalni. Pamiętamy ich próby blokowania miesięcznic smoleńskich czy inne, oburzające happeningi. Ale i oni, choć na początku chwaleni, bronieni, stawiani za wzór obywatelskości, w pewnym momencie zaczęli być obciążeniem. Paweł Kasprzak mający coraz więcej pretensji do polityków opozycji, zaczął być niewygodny.
„I żyli długo i szczęśliwie…”
Choć na papierze Lewica i Strajk Kobiet wyglądają na parę, która powinna żyć ze sobą „długo i szczęśliwie”, to jak to w życiu, wcale nie jest tak kolorowo. To, co dziwiło obserwatorów sceny politycznej w Polsce, ale pewnie i samych polityków Lewicy, to brak znaczącego wzrostu poparcia dla ich środowiska w trakcie największych protestów Strajku Kobiet. Wraz z coraz większą radykalizacją i topniejącym poparciem Polaków dla ich działań, Strajk Kobiet stawał się coraz większym obciążeniem dla Lewicy. Żaden polityk nie zgodzi się na to, aby łączyć siebie z agresją, wulgarnością czy przemocą. Dotyczy to również polityków Lewicy, którzy choć głośno mogli tego nie mówić, to musieli widzieć, że pewne sprawy idą w złym kierunku, nieakceptowany przez większość.
Gdy Strajk Kobiet nagle zamilkł, politycy Lewicy mogli pomyśleć, że problem sam się rozwiązał, ale ten wrócił wraz z porozumieniem zawartym z Prawem i Sprawiedliwością. Ale i liderki Strajku Kobiet najwidoczniej uznały, że muszą w jakiś sposób zamanifestować swoją odrębność od Lewicy. I szczerze mówiąc, trudno było o lepszy moment, gdy akurat lewicowy elektorat podzielił się w ocenie decyzji Lewicy. Strajk Kobiet zdecydował się stanąć w jednym rzędzie z PO i liberałami, aby grając hasłami o „antypisie” przyciągnąć do siebie jak najwięcej osób. Czy na zawsze?
Podjęcie przez Lewicę negocjacji z PiS-em traktuję również, jako próbę odcięcia się tych pierwszych od Strajku Kobiet. Próbę zerwania z łątką lewackich rewolucjonistów, którzy chcą wywrócić nasze życie społeczne do góry nogami. To jednak nie znaczy, że Lewica nagle zmieni swoje priorytety i porzuci całą agendę LGBT. Nie, po prostu inaczej rozłoży akcenty, niektóre kwestie schowa do drugiego rzędu, a uwypukli inne. Strajk Kobiet pokazał, że nie ma w Polsce miejsca dla wulgarnej, pełnej przemocy, wściekłego antyklerykalizmu i walki z tym, co dla Polaków najważniejsze, rewolucji obyczajowej. Być może porozumienie z PiS-em, to oznaka, że liderzy Lewicy zrozumieli, że popieranie SK to droga donikąd.
Moje przemyślenia zdają się potwierdzać słowa Anny Marii Żukowskiej, która w rozmowie z Wojciechem Biedroniem w telewizji wPolsce.pl, przyznała że Lewica liczy na poszerzenie elektoratu.
CZYTAJ WIĘCEJ: TYLKO U NAS. Lewica na wojnie z Budką i Kosiniakiem-Kamyszem? Żukowska: „Iskry lecą na korytarzach i drzwi trzaskają”
Jeżeli Lewica chce się odkleić od Strajku Kobiet, to lepszej okazji mieć nie będzie. Dziś, gdy powoli wychodzimy z pandemii, ostatnie czego mogą chcieć Polacy, to wojna światopoglądowa i „antypisizm”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/549157-co-lewica-zrobi-ze-strajkiem-kobiet