Posłanka Wanda Nowicka (Wiosna, Lewica) poinformowała w mediach społecznościowych o swojej nowej inicjatywie ustawodawczej: „Złożyłam projekt ustawy parytetowej, zgodnie z którym na listach wyborczych do Sejmu, Parlamentu Europejskiego i samorządów będzie 50% każdej z płci naprzemiennie. Obecnie prawo gwarantuje kobietom 35% miejsc na listach. Ale to mało by poprawić reprezentację kobiet. Czas na następny krok!”.
Jest plus i minusy inicjatywy posłanki Nowickiej. Niewątpliwie plusem jest to, iż przedstawicielka lewicy, stawiającej na piedestale złotego cielca gender, domagającej się uznawania tak zwanej płci kulturowej, prawa do wyboru płci nie zgodnie z biologiczną przynależnością, ale z wewnętrznym przekonaniem, że jest się kobietą czy też mężczyzną, żądającej uznawania niebinarności, a w ekstremistycznym wydaniu – istnienia ponad pięćdziesięciu płci, jasno zdeklarowała, że są dwie płcie, kobiety i mężczyźni. I to, niestety, jedyny plus tej ostatniej aktywności posłanki, która także przypomniała swoim wpisem, że już od 10 lat próbuje się tzw. kwotami wprowadzać na listy wyborcze kobiety, które zdaniem feministek w normalnej rywalizacji z mężczyznami nie mają najmniejszych szans.
Uchwalona w 2011 kwotowa reprezentacja kobiet na listach wyborczych, określająca, że nie może ich być mniej niż 35 % budziła spore i poważne wątpliwości, przede wszystkim większości wydających opinie prawne w tej kwestii, jeżeli chodzi o zgodność proponowanego systemu parytetowego (kwotowego) z Konstytucją.
Zwracano uwagę, iż wyrażona w Konstytucji zasada równości wobec prawa (art. 32 : „Wszyscy są równi wobec prawa. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne (…) Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny”) uznawana jest za lex generalis dla pozostałych norm konstytucyjnych. Z kolei art.. 33 Konstytucji stanowi, iż: 1. Kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym i gospodarczym”.
Logiczny tok rozumowania, wynikający z analizy powyższych artykułów, powinien zatem prowadzić do stwierdzenia, że Konstytucja wydaje się nie pozwalać na uzależnienie biernego prawa wyborczego od płci. Ale zostawmy te rozważania konstytucjonalistom i może w przyszłości Trybunałowi Konstytucyjnemu, bowiem ostatnio okazuje się, że bywają przepisy ustaw niezgodne z Konstytucją, co „odkrywa” się dopiero po wielu latach.
Próba wprowadzenia 50-procentowego parytetu płci na listach wyborczych jest niedobrą kontynuacją forsowania przez feministyczne środowiska klasyfikowania ludzi na podstawie cech biologicznych i przekonania, że z nich wynikają predyspozycje, wartości i interesy reprezentowane przez poszczególne osoby.
To także przejaw swoistej dyskryminacji kobiet przez ich wojujące siostry-feministki, bowiem przywilej wynikający wyłącznie z płci, zastosowany w politycznej konkurencji, jest przyznaniem, że kobiety są głupsze, mniej kompetentne, nie potrafiące zyskać głosów wyborców i są skazane w wyborczej walce na przegraną z kandydatami płci męskiej, nawet jeśli na pierwszy rzut oka widać, że przerastają ich o głowę, a nawet dwie ( i nie chodzi tu o wzrost!).
Jeżeli w dzisiejszych czasach z powodzeniem kobiety wygrywają rywalizację w wielu dziedzinach z mężczyznami, kierują dużymi zespołami pracowniczymi, wśród których są także mężczyźni, akceptujący ich rolę przywódczą nie dlatego, że są kobietami, ale potrafią zarządzać i są kompetentne, to dlaczego akurat w polityce mają sobie nie radzić?
Dyskryminujący parytet
Parytet płci w sferze politycznej, inaczej niż w kwestiach socjalnych, jest dyskryminujący dla kobiet, krzywdzący dla mężczyzn i jest załganiem feministycznych haseł głoszących równość i żądających takich samych praw dla wszystkich. Prof. Izabela Bukraba-Rylska, socjolog z PAN, jedna z sygnatariuszek listu z 2009 roku przeciw parytetom, wyrażając swój „zdecydowany sprzeciw” pisała m.in.: ( Rzeczpospolita, 24.07.2009)
W społeczeństwie nowoczesnym, ceniącym status osiągany przez jednostkę w drodze jej indywidualnych wysiłków, odwoływanie się do przypisanej pozycji grozi regresem do jakiegoś neokastowego ustroju, w którym warstwa mędrców będzie wyznaczać pozostałym osobnikom, co mają myśleć i do czego dążyć. Drobne różnice wynikają zaś z tego, że obecnie zalecenia nie dotyczą obowiązku posiadania dzieci, zajmowania się domem ani siadania na traktory, lecz wchodzenia do polityki i rad nadzorczych. (…)każdy człowiek jest niepowtarzalną kombinacją cech, aspiracji i możliwości ich realizowania. Dlatego nie da się wymyślić nic lepszego niż prawa człowieka i obywatela – odnoszące się nie do wydzielanych na tej czy innej zasadzie grup, ale do jednostek, które na forum publicznym rywalizują ze sobą albo zawierają sojusze, kierując się swoją kalkulacją, a nie podporządkowując się rzekomym rasowym czy płciowym determinizmom (…) Gdyby ściśle stosować zasadę proporcjonalności, należałoby pomyśleć nie tylko o kobietach w ogóle, ale też o kobietach pięknych (narażonych na molestowanie) i brzydkich (niechętnie zatrudnianych, zwłaszcza na pewnych stanowiskach), o kobietach z nadwagą, rudych, okularnicach, nie mówiąc już o niepełnosprawnych czy po pięćdziesiątce”.
Kiedy dzisiaj przyglądam się i słucham wystąpień pewnych polityczek, podejrzewając, że niektóre z nich znalazły się na listach wyborczych dzięki 35-procentowej kwocie, gwarantującej im „wybieralne” miejsce, to aż się boję pomyśleć, co będzie, jeśli w przyszłości listami będzie rządził 50-procentowy parytet, a kompetencje, wiedza i autorytet w środowisku, predysponujące wiele kobiet do pełnienia publicznych funkcji, będą tylko miłym dodatkiem, choć niekoniecznie pożądanym.
I co się będzie działo, jeśli działacz partii X , Jan Kowalski, będzie domagał się miejsca z parytetowego rozdzielnika, przekonując, iż czuje się kobietą.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/548360-jak-poslanka-lewicy-chce-dyskryminowac-kobiety