Nie słyszałem wezwań zaprzyjaźnionych francuskich i niemieckich polityków, aby prezydent Emmanuel Macron i kanclerz Angela Merkel polecieli do Kijowa ratować Ukrainę przed rosyjską agresją. Słyszałem natomiast taki apel z ust posłanki Lewicy Anity Kucharskiej-Dziedzic, która chciałaby wysłać do ukraińskiej stolicy prezydenta Andrzeja Dudę. Czy posłanka Kucharska-Dziedzic, u której język jest szybszy niż pomyśli głowa, gotowa jest na śmierć za Ukraińców?
Można by spytać, a czemuż to bojowo nastawiona posłanka Kucharska-Dziedzic sama nie poleci i to nie do Kijowa lecz prosto do Moskwy, z którą lewicą miała doskonałe kontakty, aby załatwić sprawę bezpośrednio z prezydentem Władimirem Putinem… - niech nie straszy, niech wyniesie się z Donbasu i z Krymu, a także z kilku innych, wcześniej zajętych, obcych regionów przez Rosję, a przy okazji niech odda nam wrak samolotu, przetrzymywanego na podsmoleńskim lotnisku… Nie czas jednak na drwiny, temat jest śmiertelnie poważny, a pytanie: kto gotów jest umrzeć za Kijów? - jak najbardziej uzasadnione.
Zacznę od trzech sondaży, dotyczących bezpieczeństwa naszego kraju i całego regionu. Według niedawnych badań renomowanego, niemieckiego instytutu Emnid, aż 58 proc. obywateli Republiki Federalnej sprzeciwiłoby się wysłaniu żołnierzy Bundeswehry na pomoc Polsce lub krajom bałtyckim, gdybyśmy zostali napadnięci przez Rosję. Poza tym, większość Niemców nie popiera tworzenia stałych baz NATO w Europie środkowo-wschodniej. Były też dwa sondaże amerykańskiego instytutu Pew Research Center, przeprowadzone w 2015 roku i zaledwie rok temu w państwach członkowskich NATO. W obu wyniki były jednoznaczne: nie tylko Niemcy, ale także Francuzi i Włosi nie są skorzy do pomocy wojskowej dla Polski i innych krajów naszego regionu. W razie napaści Rosji poparłoby ją natomiast 56 proc. Amerykanów i 53 proc. Kanadyjczyków. W takiej Europie żyjemy.
Wyniki sondaży Emnid i Pew Research Center zaszokowały nawet komentatora Deutsche Welle Michaela Knigge, który skwitował je, że był to „wyraźny sygnał wysłany przez Niemców pod adresem Warszawy i Waszyngtonu”, iż w razie wojny „może udzielimy wam wsparcia moralnego, ale na niemieckie wojsko nie liczcie”. Jaki to ma związek z Ukrainą? Ano, ma i to wręcz fundamentalny.
W historii nie należy spóźniać się na niektóre pociągi, ten zmierzający do Zachodu w szerszym rozumieniu, do którego Ukraina mogłaby zostać doczepiona, dawno już odjechał. Co trzeba podkreślić, do głębszej integracji Ukrainy zarówno z NATO jak i z Unią Europejską nie doszło z powodu sprzeciwu Niemiec i Francji, dla których ważniejsze jest utrzymanie dobrych relacji z Rosją. Z punktu widzenia Berlina i Paryża przemawiają za tym względy polityczne, gospodarcze i etniczne (rosyjska ludność, żyjąca na terenie Ukrainy, która mogłaby stanowić i de facto stanowi zarzewie konfliktu z Rosją). Ostatnia szansa dla Ukrainy pojawiła się w 2002 roku, gdy właśnie pod naciskiem Berlina i Paryża nie zaproszono prezydenta Leonida Kuczmę nawet w roli obserwatora na szczyt NATO w Pradze. Mimo to, Kuczma przyjechał, nieproszony, na własną rękę, a organizatorzy wpadli w popłoch, gdzie go usadzić. Ostatecznie dostawili mu krzesło na uboczu i tylko na jednym z ogólnych posiedzeń. Zdruzgotany prezydent przechadzał się między nami, komentatorami w centrum prasowym, ale i tu prawie nikt z nim nie rozmawiał - ja należałem do nielicznych wyjątków; Leonid Kuczma poskarżył się, że Sojusz wcale nie bierze pod uwagę Ukrainy w budowaniu systemu bezpieczeństwa europejskiego i, że stracił także nadzieję na członkostwo swego kraju w Unii Europejskiej.
Jego obawy się potwierdziły. Zamiast jasnej deklaracji co do przyjęcia Ukrainy do NATO czy UE choćby za dwadzieścia, czy trzydzieści lat, było pozoranctwo, jałmużna w postaci niewiele wnoszącego „partnerstwa”. Dziś można tylko spekulować, że gdyby wówczas, w 2002 roku, na szczycie w Pradze, została wytyczona dla Ukrainy perspektywa członkostwa w zachodnich strukturach, gdyby zaistniała wola jej integracji z Zachodem, być może nie doszłoby do zajęcia Krymu przez Rosjan, ani wojny w Donbasie. Nawiasem mówiąc, w Niemczech panuje ciche zrozumienie dla działań Rosji, niektórzy politycy zaczęli nawet mówić o potrzebie zaakceptowania Krymu w jej granicach.
Na Zachodzie nikt nie chce i nie będzie umierać za Kijów, wątpliwa byłaby także pomoc wojskowa dla naszego kraju, w razie napaści Rosji. O nasze bezpieczeństwo musimy troszczyć się przede wszystkim sami. Oznacza to, że nasza polityka wymaga dyplomatycznej finezji, a nie wybiegania przed szereg i machania szabelką. Szafowanie argumentem, że należy trzymać Rosję jak najdalej od naszych granic również nic nie wnosi, bowiem przy dzisiejszej technice wojskowej bezpośrednie sąsiedztwo czy w odległości kilkuset kilometrów nie robi większej różnicy; notabene, mamy już bezpośrednią granicę z Rosją, z obwodem królewieckim (kaliningradzkim), i jeśli coś złego się wydarzy, to na naszym terenie – już jesteśmy państwem frontowym. Eskalacja konfliktu może skończyć się dla nas zbiorowym dramatem, a nawet narodową tragedią. To po pierwsze, a po drugie - nie wolno nam także pomijać zinstrumentalizowanego stosunku samych Ukraińców do naszego kraju. Pomijam przy tym tyle buńczuczne, co absurdalne postulaty ukraińskich nacjonalistów, którzy chcieliby rewizji granic, myślę o całkiem oficjalnej polityce ukraińskich władz.
Już samo uznanie Stepana Bandery za bohatera narodowego było wobec nas, Polaków, jak siarczysty policzek; obecnie nikt nie zdoła już zliczyć ulic, placów i różnorakich obiektów jego imienia. I nie tylko tego zbrodniarza. W marcu pojawiła się w - nie wiedzieć czemu, nielicznych mediach informacja o zawieszeniu współpracy Zamościa (tzw. partnerstwa miast), z Tarnopolem. Poszło o nowego patrona stadionu w tym mieście, na którego lokalni włodarze wybrali Romana Szuchewycza, zastępcę dowódcy okrytego krwawą sławą, ukraińskiego batalionu „Nachtigall” w niemieckich mundurach, kapitana 201 batalionu Schutzmannschaft, generała i naczelnego dowódcę Ukraińskiej Powstańczej Armii. Szuchewycz ponosi współodpowiedzialność za rzeź na Polakach na Wołyniu i czystki etniczne w Małopolsce Wschodniej, których ofiarą padło ponad sto tysięcy polskiej ludności.
Nie widzę powodu, żeby o tym nie mówić, żeby nie zwracać na to uwagi. Jedno, co w obecnej, napiętej sytuacji na granicy ukraińsko-rosyjskiej można zalecać polskim politykom wszystkich opcji, to przede wszystkim zachowanie powściągliwości. Jesteśmy częścią Zachodu i niech tak zostanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/546421-kto-gotow-jest-umrzec-za-kijow-a-moze-polska-lewica