To dosyć zabawne, gdy tuzy dziennikarstwa z politowaniem patrzą na autorów z obozu propolskiego, a jeszcze zabawniejsze jest, gdy ich nastawienie naśladują parlamentarzyści opozycji - widać nie tylko z pasków TVN24 uczą się swoich zachowań. Ostatnie wydarzenia na Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu potwierdzają tylko jak bardzo opozycja nie może pogodzić się z rzeczywistością - że nie ma już tamtej Polski, jak z czasów Tuska czy z lat 90-tych, że istnieje klasa panów III RP, której reszta niegodna nawet ran całować.
O SKANDALICZNYM ZACHOWANIU POSŁANEK CZYTAJ WIĘCEJ:
Śledzińska-Katarasińska przeniosła się do Głosu Robotniczego
Opozycja ws. wolnych mediów ucieka z komisji
Kiedy polski polityk cieszy się na niemieckie instrukcje
Zachowanie polityków Platformy Obywatelskiej na wtorkowym posiedzeniu Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu było jednak czymś gorszym niż tylko próbą ratowania podziału dziennikarstwa na „prawdziwe” i „PiSowskie”. Posłanki Małgorzata Kidawa-Błońska, Anna Wasilewska, Urszula Augustyn, Iwona Śledzińska-Katarasińska i poseł Piotr Adamowicz pozwalali sobie na niewybredne, między sobą, uwagi, że o sprawach sądowych rozmawiać nie wolno, że Marek Dekan to prawdę o Donaldzie Tusku pisał, że niemieckie pozwy polskich, pardon - „PiSowskich” - dziennikarzy, to żadna sprawa. Kiedy polityk cieszy się z niemieckich instrukcji dla dziennikarzy w Polsce, z gnębienia tych autorów, którzy to nagłaśniają, to przecież wychodzi poza dychotomię „PiSowski”-„niePiSowski”, a tworzy podział na „polski” i „antypolski”. I dumny jest, że staje po stronie tego ostatniego?
Nie mówimy tutaj o pozwach Telewizji Polskiej, w której ja pracuję, czy przeciwko Tygodnikowi Sieci, czy innym mediom, w których pracują inni dziennikarze, tylko o [pozwach przeciwko] osobom prywatnym, o pozwach cywilnych. I nie chodzi tu ani o Wojciecha Biedronia, ani o Cezarego Gmyza, ani o Samuela Pereirę, ale chodzi o wywołanie właśnie efektu mrożącego
-mówił przed Komisją Samuel Pereira, tłumacząc że te wielkie procesy niemieckiego koncernu mają zamknąć Polakom usta przed ocenianiem poczynań części mediów w naszym kraju.
Polska to nie prywatna piaskownica
Dziennikarze „mainstreamu”, jak lubią się określać, przez lata mieli przecież monopol na miano „redaktorów”, traktując je albo jako czerwone książeczki z KC PZPR albo jak hrabiowskie tytuły. A tu nagle przychodzi Kaczyński, niczym rewolucjonista Bonaparte, i z poparciem większości głosujących Polaków przyznaje niegodnym mieszczuchom, burżuazji (i hrabiowie, i komuniści burżuazji nie lubili, to analogia pasuje więc podwójnie) jakieś czasy antenowe w radiu, w telewizji, a ci oto noworedaktorzy, bezczelni, jeszcze ich krytykują.
Taki Węglarczyk mógł kiedyś pisać po Smoleńsku, na łamach Gazety Wyborczej, że 10 kwietnia powinien nas zbliżyć z braćmi Rosjanami, Beata Tadla potrafiła dramatycznie drżącym głosem oznajmić, że wybory prezydenckie wygrał Andrzej Duda, Joanna Komolka z TVN24 docierała („nieoficjalnie, oczywiście”) do rzekomo ostatnich słów pilota Arkadiusza Protasiuka, no a Adam Michnik - wiadomo, kapłan najwyższy - wraz z Mariuszem Walterem - najwyższym sponsorem - rozdawali łaski jak na francuskim dworze. Za ich czasów sprawa byłaby jasna - syn Adama Bodnara skazany za rozbój, nie byłby w mediach nawet wzmiankowany, ale syn Beaty Szydło zajmujący się sprzedażą worków foliowych - oj, afera byłaby na całą Polskę, że nawet współpraca z agentem KGB Władimirem Ałganowem wydawałaby się niewinną rozmówką.
No a ci nowi, jakby szacunku do arystokracji nie znali. Wojciech Biedroń ujawnia, że prawnicy Onetu, chcąc wybronić Węglarczyka robią z niego hologram , Michał Rachoń staje się gwiazdą TVP INFO, dystansując Walterowskiego pupilka Piotra Kraśkę, Miłosz Kłeczek orze posłami opozycji jak tępym pługiem z pewnością siebie równą jaśniepaństwu Katarzyny Kolendy Zaleskiej, a Samuel Pereira wznosi popularność portalu TVP INFO siedmiokrotnie (!) - w ciągu kilku lat. No ale chwila, nie tak miało być, gdzie pokłony nuworyszy wobec starej arystokracji?
Nie ma, drodzy Państwo, żadnych pokłonów. Nie ma i nie będzie. Zwłaszcza te przymiotniki i drwiny raczej stanowisko konserwatywnych dziennikarzy usztywniają niż by miały zmiękczać. Skoro poseł Meysztowicz zrobił z wpinki biało-czerwonej znaczek PiSu, z głosów o ideologii LGBT zrobiono homofobię, a z popierania wielkich projektów inwestycyjnych czy reformy sądownictwa zrobiono „pisowskość”, to czemu by płakać nad taką etykietą? Zawsze to lepsze niż pracować dla Niemców, którzy w ostatecznym rozrachunku i tak polskimi pracownikami pogardzają, czy w postkomunistycznych mediach, z obrońcami eSBeków i PRLowskich zbrodni. Dzieci salonowe muszą się pogodzić z tym, że jednak Polska to nie prywatna piaskownica z zabawkami na ich wyłączność.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/543519-lepiej-byc-dziennikarzem-pisowskim-niz-niemieckim