Dopiero w Berlinie artyści z Polski mogą nadać odpowiednie formy swemu zaangażowaniu i nawiązać do historycznych tradycji tego miasta.
Ilekroć w „Gazecie Wyborczej” o swoich cierpieniach opowiada kompozytor (głównie muzyki filmowej) Antoni Komasa-Łazarkiewicz, można się pośmiać i zadumać nad prostotą świata, w którym tacy jak on żyją. I, niestety, można się też przerazić, ale o tym później. Przy okazji żyjąc w Berlinie, nie w Warszawie czy innym polskim mieście. Tym razem pośmiać, zadumać i przerazić można się podwójnie, gdyż Antoniemu towarzyszy żona – Mary Komasa. I jest coś niesamowitego w tym, jak małżonkowie Komasa-Łazarkiewiczowie potrafią rozpracować to, co jest poza nutami i kompozycjami. Ale to nie dziwi, zważywszy, kim są. W najnowszych „Wysokich obcasach” Mary i Antoni zaprezentowali skalę swoich skomplikowanie nieskomplikowanych umysłów.
Antoni Komasa-Łazarkiewicz muzykę komponuje głównie do filmów polskich (choć nie tylko), ze szczególnym uwzględnieniem dzieł członków własnej rodziny: ciotki Agnieszki Holland, matki Magdaleny Łazarkiewicz, kuzynki Katarzyny Adamik (i jej partnerki Olgi Chajdas) oraz szwagra Jana Komasy. Mary (Maria) Komasa śpiewa i komponuje oraz współtworzy z mężem muzykę filmową, nawet wtedy, gdy nie jest potem wymieniona w napisach końcowych. Ona z kolei jest córką aktora i reżysera Wiesława Komasy oraz siostrą reżysera Jana Komasy. Rodzina jest aktywna, więc pracy nie brakuje, a kto się twórczo bardziej rozumie niż rodzina.
Mieszkając w Berlinie Komasa-Łazarkiewiczowie czują się jak w Polsce, tylko bardziej. Znaczy bardziej w takiej Polsce, jakiej chciałaby ich twórcza i duża rodzina. Co oznacza, że mają obywatelski obowiązek zajmowania się Polską w specyficzny sposób, choć zdaje się, że bez wzajemności, gdy chodzi o trę specyfikę. No może poza taką wzajemnością, że część filmów, które współtworzą, powstaje częściowo za pieniądze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Ale najważniejsze jest to, że mieszkając w Berlinie nie muszą bezpośrednio znosić władzy, która ich całkiem dobrze znosi, choć nie demonstruje tego tak wylewnie i emocjonalnie jak Komasa-Łazarkiewiczowie okazują jej swoją nie-miłość.
Być może Mary i Antoni mieszkają w Berlinie dlatego, że – jak mówi Mary – „z tymi samymi poglądami w Polsce jesteśmy uznawani za skrajną lewicę, podczas gdy w Niemczech za liberalnych centrystów. To pokazuje, jak bardzo konserwatywna jest Polska”. Zrozumiałe jest, że w konserwie wolne duchy czułyby się źle, więc żeby się nie czuć, dobrze im w Berlinie. Ale jest zagwozdka. Prowadząca rozmowę Joanna Wróżyńska nie pasowałaby do wydawnictwa Agory, gdyby nie napuściła Mary i Antoniego na prezes Trybunału Konstytucyjnego Julią Przyłębską. Skoro ta „w Berlinie mieszka”, Komasa-Łazarkiewiczowie muszą „często ją odwiedzać z transparentami”. Wiadomo, jak w tym samym mieście jest ktoś, kogo się nie lubi, to się chodzi pod jego dom z transparentami i żeby wydzierać japę. Tak robią kulturalni ludzie na całym świecie.
Jak wyjaśnia siostrzeniec Agnieszki Holland, kim jest Julia Przyłębska „przestało być dla berlińczyków tajemnicą”. Przestało być, gdyż pisemko „Tip Berlin”, informujące o tym, co grają w kinach, albo gdzie akurat koncertuje Mary Komasa, umieściło prezes TK na „corocznej liście 100 najbardziej obciachowych mieszkańców Berlina”. Wcześniej umieściło też jej męża, ambasadora Polski w Niemczech, Andrzeja Przyłębskiego. Antoni z dumą konstatuje, że w ten sposób gościnny Berlin dał odczuć, „że tu nie przynależy. To nie jej miejsce na ziemi”. Już w latach 30. Berlin wyraźnie dawał odczuć, kto „tu nie przynależy”, więc wspaniała tradycja zobowiązuje. Szczególnie takich zażartych demokratów jak Komasa-Łazarkiewiczowie. I nad wyraz gościnne, też tradycyjnie, pisemko „Tip Berlin”.
Skoro ustalono, kto „nie przynależy” i czyje to nie jest „miejsce na Ziemi”, i dowiedzieli się o tym gościnni berlińczycy, trzeba działać zgodnie ze wspaniałymi tradycjami z lat 30., czyli „strajkować pod jej domem”. Tym bardziej że „na domu wisi flaga, jest tabliczka, że to rezydencja ambasadora”. Trzeba więc się rozprawić z „tą panią, która swoim podpisem skazała Polki na tortury i cierpienie”. Niektórzy mieszkańcy Berlina w latach 30. skazywali na „tortury i cierpienie” miłujących pokój Niemców, którzy nie mogli na nich patrzeć, dlatego trzeba było w nocy z 9 na 10 listopada 1938 r. przed ich domami i w nich urządzić „noc kryształową”. Wiadomo, taka demokratyczna berlińska tradycja. Nie dziwi zatem, że „ludzie [berlińczycy] się z nami solidaryzowali, przychodzili wspierać, mimo że jest środek zimy, pandemia, a rezydencja Przyłębskich nie jest w centrum miasta”. I wiadomo, że bez poświęcenia nie da się odpowiednio potraktować „obcego” w Berlinie.
Na zadane samej sobie pytanie, „czy artysta powinien się angażować politycznie i czy nie mieszkając w Polsce, ma prawo, żeby się wypowiadać”, Mary Komasa, „odpowiada TAK”. Albowiem „sama ma poczucie obowiązku i jeśli jako artystka ma platformę, dzięki której może się wypowiedzieć, to ją wykorzystuje”. A Antoni dopowiada: „Kiedy śledzisz, co się dzieje w Polsce, przyklejony do komórki czy komputera, to aż cię nosi, masz ochotę wyjść na ulicę i krzyczeć, a nie masz dokąd pójść, bo jesteś w innym kraju. Ludzie tutaj zaczęli się w pewnym momencie łapać na różnych forach i polskich grupach z tym samym poczuciem alienacji i frustracji i potrzebą wyrzucenia tego z siebie”. Zupełnie jak w latach 30., gdy też zaczęło się od poczucia alienacji i frustracji, a potem już poszło z górki.
Prawdziwy demokrata, jeśli nie pokaże „obcemu”, gdzie jego miejsce, nie zazna spokoju i ukojenia. Dlatego musi pójść pod dom „obcego” i wykrzyczeć mu, że jest niechciany. I dopiero wtedy czuje pełnię człowieczeństwa oraz wzruszenie. Tak to opisuje Antoni Komasa-Łazarkiewicz: „Pierwszy raz w czasie tych protestów miałem z gniewu, wzruszenia, żalu i bólu tak ściśnięte gardło, że nie byłem w stanie krzyczeć naszych haseł”. Ale potem już był w stanie, bo po co chodzić pod dom „obcego”, jak nie można krzyczeć. I gdy nie można zrobić z „obcego” karykatury. Dlatego Mary Komasa parodiuje Julię Przyłębską w różnych filmikach (znowu wspaniałe tradycje z lat 30.): „Weszłam pod stół i nakryłam się kocem. Pomyślałam, że może ona [Julia Przyłębska] też w tym samym Berlinie siedzi zakryta kocem”. Jakież to przezabawne! I jakie skojarzenia budzi z chowającymi się nie tylko pod stołem.
Wspaniała jest wrażliwość artystów zaangażowanych społecznie i politycznie, takich jak Mary oraz Antoni Komasa-Łazarkiewiczowie. Szczególnie w Berlinie można temu zaangażowaniu dopiero nadać odpowiednie formy i nawiązać do znakomitych tradycji tego miasta. I można pokazać „obcym”, gdzie ich miejsce: na początek „pod stołem zakrytych kocem”. Ale to dopiero początek.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/543135-komasa-lazarkiewiczowie-atakuja-julie-przylebska