W cyklu WAŻNE ARCHIWA SIECI przypominamy Państwu najważniejsze publikacje naszych autorów. Co tydzień, w weekendy czytelnicy portalu wPolityce.pl, którzy przystąpią do „Sieci Przyjaciół” (można to zrobić ==> TUTAJ) dostaną porcję dobrej publicystyki, reportażu, ważnych opinii.
Dzisiaj dwa artykuły, jeden autorstwa Marka Pyzy, to analiza kilometrówek Radosława Sikorskiego i próba ukręcenia łba aferze przy pomocy BOR. W kolejnym Marcin Wikło i Marek Pyza ujawniają dokumenty świadczące o tym, że były szef dyplomacji w rządzie Donalda Tuska kłamał pod przysięgą ws. organizacji tragicznego lotu do Smoleńska.
Kłamca smoleński
MAREK PYZA, MARCIN WIKŁO
Tekst ukazał się w Tygodniku „wSieci” nr 17/18 (230/231) 2017
24 kwietnia–7 maja 2017 r.
Radosław Sikorski, zeznając w sądzie pod przysięgą, stwierdził, że „nie miał żadnej wiedzy” na temat organizacji wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w kwietniu 2010 r. Dotarliśmy do dokumentów, które udowadniają, że nie mówił prawdy. Ówczesny szef MSZ był na każdym etapie informowany o ustaleniach dotyczących wyjazdu. Co więcej, zaledwie dwa dni po katastrofie, gdy Polska pogrążona była w żałobie, kierowane przez niego MSZ cieszyło się ze „szczególnego klimatu” w dwustronnych relacjach z Rosją. Pismo o skandalicznej treści parafował Sikorski.
11 kwietnia 2017 r., warszawski sąd okręgowy. Kolejna odsłona procesu pięciorga byłych urzędników KPRM, m.in. Tomasza Arabskiego, oskarżonych o niedopełnienie obowiązków przy organizacji wizyty prezydenta RP w Rosji w 2010 r. Poruszenie na korytarzach gmachu większe niż zwykle. Zeznania złoży bowiem Radosław Sikorski.
Były szef MSZ nie zaskoczył nikogo. W sprawach szczegółowych zasłaniał się niepamięcią. W ogólnych – pozował na mistrza dyplomacji, niedotykającego spraw „technicznych”.
„Jako szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie zajmowałem się organizacją wizyty z 10 kwietnia 2010 r., ja prowadziłem politykę zagraniczną, a nie organizacyjną” – mówił przed sądem. Już na początku rozprawy na pytanie sędziego o organizację wizyty odpowiedział: „Nie mam żadnej wiedzy na ten temat”.
Na kolejne pytanie: „Czy pan i pana urzędnicy wykonali bądź mieli wykonać te same czynności, które miały być – ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych – wkładem wizyt pana prezydenta i pana premiera w Katyniu i Smoleńsku?” Sikorski stwierdził: „Logistyczne, techniczne kwestie odbywają się pięć szczebli służbowych poniżej szczebla ministra spraw zagranicznych, więc takiej wiedzy nie miałem”.
Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, jaki charakter miała mieć wizyta głowy państwa w Rosji. Stwierdził, że „zręcznym określeniem” była „pielgrzymka”. Na sali rozpraw kontynuował to wszystko, czym zajmował się w latach 2008–2010 i w kolejnych – umniejszaniem roli Lecha Kaczyńskiego, sugerowaniem, że prezydent przeszkadzał rządowi w wielkiej dyplomacji i… zmienianiu Rosji. „W tamtych latach polityką Polski była europeizacja Rosji” – mówił parokrotnie, nie czując, jak bardzo obnaża własną naiwność. Jak się okazało, „europeizował” Putina tak pieczołowicie, że szczegóły wizyty prezydenta w Katyniu były bardziej uzgadniane z Kremlem niż z Belwederem.
Za wszystko, co robiło MSZ w związku z wizytą pierwszego obywatela w Katyniu, odpowiedzialny miał być wiceminister Andrzej Kremer (też zginął w katastrofie). A sam Sikorski – jak zatytułowała dzień później relację z procesu jedna z gazet – „nic nie widział, nic nie słyszał”.
Przeczą temu dokumenty. Zarówno te znane od lat, jak i dotychczas nieopisywane, do których dotarliśmy. Większość z nich do niedawna miała klauzulę „zastrzeżone”. I dowodzą, że informacje o każdym ruchu MSZ, o wszelkich rozmowach prowadzonych ze stroną rosyjską, o negatywnym nastawieniu Moskwy do Lecha Kaczyńskiego lądowały na biurku Sikorskiego. Co ważne– prawie żaden dokument nie trafił do Kancelarii Prezydenta. Ministerstwo brało udział najpierw w zniechęcaniu głowy państwa do uczestnictwa w uroczystościach katyńskich, a później w organizowaniu wizyty prezydenta. Sikorski był z tym wszystkim na bieżąco.
Swoje zeznania rozpoczął od złożenia przysięgi: „Świadomy znaczenia moich słów i odpowiedzialności przed prawem przyrzekam uroczyście, że będę mówił szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co jest mi wiadome”.
Wąskie i szerokie grono
Jak wiemy, wszystko zaczęło się 1 września 2009 r. w Trójmieście, dokąd na obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej przyjechał Władimir Putin.
Dwa tygodnie po uroczystościach i odbywających się w Sopocie roboczych spotkaniach powstaje w MSZ szczegółowa notatka, która w pierwszej części opisuje spotkanie „w wąskim gronie”.
Rozmowa Tuska z Putinem schodzi na 70. rocznicę zbrodni katyńskiej. Rosyjski przywódca po mocnym przemówieniu Lecha Kaczyńskiego na Westerplatte ewidentnie nie chce powtórki i od razu zapowiada, że przy ustalaniu formy upamiętnienia w Katyniu „nie może powstać wrażenie, że „spycha się go do kąta”. (żeby „skapitulował” przed Polakami)”. Tusk te słowa przyjmuje.
Później znów jest miło. „Premier Putin wyraził wdzięczność Premierowi Tuskowi za jego osobiste zaangażowanie i zaangażowanie rządu przezeń kierowanego w polepszenie stosunków polsko-rosyjskich. Uznał, że „z tym rządem RP można pracować” – czytamy w notatce.
We wnioskach autor notatki Andrzej Kremer sugeruje m.in., że należy dążyć do spotkania Tuska i Putina w Katyniu w kwietniu/maju 2010 r. To pierwsza oficjalna wzmianka w dokumentach MSZ o ewentualnej wizycie w Rosji w tym czasie. Bardzo lakoniczna. Ale należy przypomnieć, że nie ma żadnej notatki ze słynnego spaceru i rozmowy Tuska z Putinem po sopockim molo 1 września 2009 r. Polski premier twierdził, że poruszali wtedy sprawy „błahe”, o uciążliwości życia z ciągłą ochroną czy joggingu.
Skąd mocne słowa?
W oficjalnych wypowiedziach Władimir Putin wyrażał spore zadowolenie ze swojej obecności na Westerplatte. Prawda jest jednak taka, że poczuł się niesłychanie upokorzony mocnym wystąpieniem Lecha Kaczyńskiego. Polski prezydent bez ogródek mówił wówczas o sowieckim totalitaryzmie i zbrodni katyńskiej. Przypomniał, że była ona zemstą na polskich żołnierzach za powstrzymanie bolszewickiej nawały w 1920 r. Wypomniał także Rosjanom fakt wieloletniego kłamstwa na temat mordu i ciągłe przetrzymywanie w ukryciu materiałów archiwalnych. Echa tej przemowy pojawiają się w późniejszej korespondencji dyplomatycznej jeszcze wielokrotnie. Polscy urzędnicy wręcz czują się w obowiązku tłumaczyć Rosjanom, dlaczego prezydent był tak dosadny.
30 września 2009 r. Jarosław Bratkiewicz, szef Departamentu Wschodniego w MSZ, rozmawia z Dmitrijem Poljańskim, zastępcą ambasadora Federacji Rosyjskiej w Warszawie. W notatce czytamy: „Zwróciłem uwagę rozmówcy na sygnalizowane swego czasu zainteresowanie Prezydenta L. Kaczyńskiego odbyciem spotkania z W. Putinem podczas uroczystości na Westerplatte, 1 września br. Owo pozytywne nastawienie Prezydenta RP zostało na krótko przed uroczystościami zniweczone informacją o tym, że na stronie internetowej Służby Wywiadu Zagranicznego pojawiła się supozycja, jakoby minister J. Beck był niemieckim agentem. Musiało to poważnie zdenerwować prezydenta L. Kaczyńskiego oraz wpłynęło na charakter i treść jego wystąpienia wygłoszonego na Westerplatte”. To – podkreślmy – interpretacja Bratkiewicza.
Od tego momentu pojawia się zupełnie nowa narracja. Plan polskich dyplomatów zakłada, że aby uniknąć „konfliktu”, należy Lecha Kaczyńskiego wysłać na obchody Dnia Zwycięstwa do Moskwy 9 maja, a w Katyniu spotkaliby się premierzy Tusk i Putin, bez prezydenta. Poljański wprost twierdził, że byłby to kłopot: „Obawia się zarazem, że chęć udziału w tym wspólnym przedsięwzięciu może wyrazić również prezydent L. Kaczyński, jako że – w opinii strony rosyjskiej – sprawy historyczne bardziej leżą w gestii prezydentów aniżeli premierów” – czytamy w relacji urzędnika MSZ.
Bratkiewicz raportuje także: „Ze swojej strony wyraziłem pogląd, iż ewentualne spotkanie premierów RP i FR w Katyniu w kwietniu/maju 2010 r. […] wskazałoby również, że dwa główne nurty dialogu i współpracy polsko-rosyjskiej [przyszłość i trudna przeszłość – przyp. red.] […] są w sposób sukcesywny i skuteczny rozwiązywane pod przewodnictwem obu premierów”.
Gdzie w tej polityce zagranicznej miejsce dla prezydenta? Pewną wskazówkę znajdujemy we wnioskach: „Należałoby w nieodległej przyszłości podjąć rozmowy z ośrodkiem prezydenckim nt. udziału prezydenta L. Kaczyńskiego w rosyjskich obchodach 65. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem i przesłania, jakie prezydent zamierza sformułować podczas ewentualnej wizyty w Moskwie, w dniu 9 maja 2010 r.”. O tym planie z notatki Bratkiewicza dowiaduje się ścisłe kierownictwo MSZ z Radosławem Sikorskim na czele. Do rozdzielnika nie jest dołączony nikt z Kancelarii Prezydenta, choć wydawałoby się to w tym momencie oczywiste, wręcz konieczne.
Prezydencki „szum”
Plan rozdzielenia wizyt i wysłania Lecha Kaczyńskiego do Moskwy jest konsekwentnie realizowany, co widzimy po kolejnych spotkaniach polskich i rosyjskich urzędników. Co ważne, na nieobecność prezydenta w Katyniu bardziej naciska Moskwa, Warszawa się dostosowuje. Andrzej Kremer po spotkaniu z rosyjskim wiceministrem spraw zagranicznych Władimirem Titowem 20 października 2009 r. pisze, że „intencją strony polskiej” jest przedsięwzięcie „na odpowiednio wysokim szczeblu państwowym, z udziałem jednej delegacji polskiej”. Ma na myśli premierów i dodaje, że takie rozwiązanie „wykluczyłoby przybycie w powyższym terminie do Katynia kilku dużych delegacji polskich z kluczowych ośrodków władzy RP”.
Minister Titow stwierdził, że „strona rosyjska szczególnie obawia się „polityczno- historycznego szumu”, który z okazji ceremonii upamiętnienia zbrodni katyńskiej mógłby wywołać np. obecny prezydent RP. […] Strona rosyjska niechętnie zapatruje się również na ew. przyjazd „nazbyt dużej” delegacji polskiej, a w szczególności na przyjazd kilku delegacji”. To jasne, że Rosjanie nie życzą sobie Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Nie chcą, by jego przemowy znów musiał słuchać Putin. Nie ma co do tego wątpliwości także polski urzędnik. Kremer pisze: „trudne doświadczenia, jakie wyniósł W. Putin z udziału w uroczystościach na Westerplatte – mimo formalnie pozytywnej rosyjskiej oceny wizyty premiera FR w Polsce 1 września br. – instynktownie skłaniają stronę rosyjską do dystansowania się wobec kolejnego przedsięwzięcia rocznicowego, które tym bardziej, w jej subiektywnym odczuciu, może pokazać Rosję w złym świetle czy zgoła „upokorzyć ją”. Gra z Rosjanami na wykluczenie prezydenta zaczyna się na całego. Pismo dostają m.in. Donald Tusk, szef jego kancelarii Tomasz Arabski, Władysław Bartoszewski, szef Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik oraz kierownictwo MSZ z Radosławem Sikorskim. Do Kancelarii Prezydenta nie dociera.
Rosjanie dobrze już wtedy wiedzą, że polskie władze są podzielone na dwa obozy: uległy, a momentami nawet entuzjastyczny wobec Moskwy, skupiony wokół rządu, i o wiele bardziej pragmatyczny, reprezentowany przez Lecha Kaczyńskiego oraz jego otoczenie. 14 grudnia 2009 r. dyrektor Jarosław Bratkiewicz rozmawia o tym z dwoma rosyjskimi „ekspertami” od mediów Jewgienijem Kożokinem z rządowej Rosyjskiej Federalnej Agencji ds. Rodaków (Rossotrudniczestwo) i Modestem Kolerowem, byłym doradcą Putina. Ten drugi znany jest z wyjątkowego grubiaństwa, co pozwala zapytać, dlaczego kogoś takiego polski urzędnik wybiera sobie na rozmówcę o geopolityce. Być może to element wspomnianej przez Sikorskiego „europeizacji”. Kolerow stwierdza: „Polacy powinni zrozumieć dylematy i problemy współczesnej Rosji”. Chwilę później Zachód nazywa „idiotami w badawczych okularach”, a Ukraińców i Białorusinów „Papuasami z peryferii”. Podkreśla, że rok 2010 ma być „testowy” dla relacji polsko-rosyjskich. „Dla Rosji szczególnie ważne będzie, czy obchody katyńskie odbywać się będą w duchu „ekumenicznego” złożenia hołdu ofiarom polskim i sowieckim spoczywającym w lesie katyńskim […]”. Lech Kaczyński nigdy nie godził się na relatywizowanie zbrodni katyńskiej.
Z rozdzielnika wiemy, że pismo trafia m.in. do Radosława Sikorskiego, marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego, a nawet do szefa Agencji Wywiadu Macieja Huni. Znów całkowicie pomijana jest Kancelaria Prezydenta.
Jedna wizyta
25 i 26 stycznia 2010 r. na konsultacje do Rosji jedzie wiceminister Andrzej Kremer. Rozmawia m.in. z Jurijem Uszakowem, zastępcą szefa administracji rządu FR: „Poinformowałem, że D. Tusk podjął decyzję o przewodniczeniu delegacji polskiej podczas głównych uroczystości w lesie katyńskim 10 kwietnia 2010”. To samo powiedział Władimirowi Titowowi, dodając: „Nie wykluczyłem, że w tym roku do Rosji (Katyń, Miednoje) będą przybywać z Polski również inne delegacje i grupy, celem uczczenia pamięci ofiar”.
To zaniepokoiło Titowa, bo mogło sugerować, że tam, gdzie Putin, może się pojawić także Lech Kaczyński, a tego by sobie Rosja nie życzyła. W notatce czytamy o reakcji Rosjanina: „W swojej wypowiedzi dał do zrozumienia, że ostateczna decyzja w sprawie udziału premiera FR w uroczystościach w Katyniu będzie uzależniona od wnikliwego przeanalizowania proponowanej koncepcji obchodów”. Koncepcji, czyli – jak jasno wynika z kontekstu – składu osobowego. By nieco uspokoić nastrój rozmowy, Kremer przypomniał: „O gotowości prezydenta L. Kaczyńskiego do udziału w moskiewskich uroczystościach wstępnie informowałem już ambasadora W. Grinina. W związku z powyższym wyraziłem nadzieję na pozytywny odzew strony rosyjskiej i przekazanie odpowiednimi kanałami szczegółowej informacji nt. nadchodzących obchodów oraz stosownego zaproszenia”. Polski urzędnik konsultacje uznał za udane, bo… Uszakow w ogóle go przyjął, a „z reguły nie przyjmuje zagranicznych dyplomatów”. „Można było domniemywać o tym, że strona rosyjska poważnie rozważa pozytywny odzew na polską koncepcję obchodów katyńskich”.
Tyle że „polska koncepcja” obchodów była tylko pomysłem rządowym. Prezydent miał swój plan, o którym oficjalnie poinformował Radosława Sikorskiego podsekretarz stanu w KPRP Mariusz Handzlik. „Szanowny Panie Ministrze, uprzejmie informuję, że w związku z przypadającą w tym roku 70. rocznicą mordu polskich jeńców wojennych w lesie katyńskim Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej Pan Lech Kaczyński planuje oddać hołd ofiarom na Polskim Cmentarzu Wojennym w Katyniu w kwietniu br.” – napisał 27 stycznia 2010 r. Szef MSZ odręcznie dopisał, że prosi o przygotowanie pisma rekomendującego prezydentowi udział w uroczystościach 9 maja w Moskwie.
3 lutego 2010 r. Putin podczas telefonicznej rozmowy zaprasza oficjalnie Donalda Tuska do Katynia na obchody. Dzień później Tomasz Arabski ustala z Jurijem Uszakowem datę 7 kwietnia. O tych ustaleniach wie cała KPRM, całe MSZ z Radosławem Sikorskim, informacja nie dociera do Kancelarii Prezydenta. Jak większość korespondencji na temat wizyty w Katyniu, nawet gdy dotyczy osobiście Lecha Kaczyńskiego.
Zwłoka z notyfikacją
W dniach 9–10 lutego w Moskwie marszałek Senatu Bogdan Borusewicz spotyka się m.in. z przewodniczącym Rady Federacji Rosyjskiej Siergiejem Mironowem i Siergiejem Ławrowem. Notatkę z tego spotkania opisywaliśmy już minionej jesieni. Razem z szefem rosyjskiego MSZ cieszą się z zaproszenia Donalda Tuska przez Władimira Putina do Katynia. Mironowowi mówił zaś o obecności polskich władz na defiladzie 9 maja w Moskwie. W notatce MSZ czytamy o Borusewiczu: „Zaznaczył przy tym, że również w Polsce rok 1945 uznawany jest za datę wspólnego zwycięstwa. […] w Polsce trwają ustalenia, kto miałby reprezentować stronę polską podczas uroczystości 9 maja w Moskwie”. Jak wiemy, „ustalenia” polegały na wypychaniu prezydenta Kaczyńskiego do Moskwy i próbie niedopuszczenia do jego obecności w Katyniu. Czy Radosław Sikorski zna to pismo? Oczywiście. Jego nazwisko widnieje w rozdzielniku, obok 23 innych. W tej grupie nie znalazł się nikt z Kancelarii Prezydenta.
Tydzień później, 17 lutego, wiceminister Kremer spotyka się z ambasadorem Rosji Władimirem Grininem. Jest mowa m.in. o zbliżającej się wizycie doradcy Putina Jurija Uszakowa i jego rozmowach z Tomaszem Arabskim. „Wyraziłem przekonanie, że podczas planowanego spotkania zostanie wypracowana satysfakcjonująca obie strony koncepcja udziału Premierów D. Tuska i W. Putina w uroczystościach poświęconych 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Wyraziłem również nadzieję na ostateczne ustalenie w trakcie spotkania Arabski–Uszakow terminu wspólnych uroczystości katyńskich oraz konstruktywne omówienie ich kształtu w kontekście wyrażonej przez Prezydenta L. Kaczyńskiego woli złożenia wizyty w Katyniu w kwietniu br. Zapewniając, że podczas rozmów z J. Uszakowem Min. T. Arabski przedstawi w szczegółach polską wizję uroczystości katyńskich, zadeklarowałem naszą otwartość w odniesieniu do propozycji i ewentualnych sugestii rosyjskich w tym zakresie”.
Czy Sikorski wiedział o tych rozmowach, o „otwartości na rosyjskie sugestie”, o planach prezydenta? Tak. Jest jednym z 21 adresatów dokumentu. I tym razem pismo nie trafiło do nikogo z kancelarii głowy państwa.
23 lutego Andrzej Kremer prosi Władysława Stasiaka o pilną deklarację, czy prezydent będzie w Katyniu 10 kwietnia. Szef jego kancelarii natychmiast potwierdza „gotowość Pana Prezydenta RP do uczestnictwa w tych uroczystościach i przewodniczenia delegacji polskiej. Realizacja tego przedsięwzięcia będzie wymagała bieżącej współpracy, konsultacji i koordynacji działań, wyrażam zatem pełną gotowość do współdziałania w tym zakresie”. Stasiak nie wie jeszcze, że uroczystości będą dwie. Jego kancelaria nie ma żadnych informacji z rządu, że Tusk z Putinem umówili się już na 7 kwietnia. Cel został zrealizowany. Udało się „oszczędzić” Putinowi towarzystwa Lecha Kaczyńskiego w Katyniu.
Co więcej, po piśmie Stasiaka do Kremera MSZ powinno było natychmiast notyfikować Rosjanom wizytę prezydenta. Resort Sikorskiego jednak tego nie zrobił. Stało się to dopiero 15 marca, po napomnieniu wysłanym przez prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika.
O zwłokę w tej sprawie pytał Sikorskiego sąd. Były minister kluczył, zasłaniał się niewypełnianiem poleceń przez podwładnych, a wreszcie tłumaczył, że wcześniejsze informacje, jakie otrzymywał, były nieoficjalne. To nieprawda. Istnieją dwa jak najbardziej oficjalne pisma z Kancelarii Prezydenta zapowiadające wyjazd Lecha Kaczyńskiego do Katynia – z 27 stycznia i 23 lutego. Nie wiadomo, dlaczego Sikorski ewidentnie grał w tej sprawie na zwłokę.
„Naturalne” kłody
25 lutego Arabski spotyka się z Uszakowem. Notatka z tego spotkania (autorstwa jednego z dyrektorów w KPRM Tomasza Pawlaka) jest sporządzona w 10 egzemplarzach. Żaden nie był przeznaczony dla prezydenta ani nikogo z jego otoczenia. Listę adresatów otwiera Radosław Sikorski. Na końcu dokumentu czytamy: „Min. Arabski poinformował min. Uszakowa, iż wolą Prezydenta RP jest uczestnictwo w uroczystościach w Katyniu (10 kwietnia br.). Min. Uszakow stwierdził, iż postawiłoby to stronę rosyjską w kłopotliwej sytuacji, bowiem Prezydent Miedwiediew tego dnia nie będzie mógł przybyć do Katynia”. Również tej notatki MSZ nie przekazało prezydentowi ani w inny sposób nie poinformowało go o treści rozmowy.
18–19 marca w związku ze zbliżającymi się uroczystościami do Moskwy wybierał się Mariusz Handzlik. Pisemnie poprosił szefa MSZ i – za jego pośrednictwem – ambasadę o pomoc przy spotkaniach z rosyjską dyplomacją, administracją prezydenta Miedwiediewa i Rosyjską Cerkwią Prawosławną. 16 marca Radosław Sikorski odręcznie dopisuje: „Naturalnie”. Nic z tego jednak nie wyszło. 18 marca ambasador Bahr informuje Handzlika, że jego moskiewskie konsultacje się nie odbędą, bo… w tym czasie na rozmowach w rosyjskiej stolicy będzie Arabski. Tego samego dnia dyrektor sekretariatu Sikorskiego informuje Handzlika, że szef MSZ nie poleci z prezydentem Kaczyńskim do Rosji. I znów, w nawiązaniu do zeznań Sikorskiego, należy postawić pytanie: czy rzeczywiście wszystko działo się poza ministrem spraw zagranicznych?
17 marca w Moskwie jest minister Kremer. Z jego wizyty powstała obszerna, dziewięciostronicowa notatka. Wśród 21 jej adresatów jest oczywiście Radosław Sikorski, ale znów nie ma nikogo z Pałacu Prezydenckiego. A to dokument, który Kancelaria Prezydenta powinna znać. Okazuje się bowiem, że wiceszef MSZ sporą część swojej rozmowy z rosyjskim odpowiednikiem poświęcił wizycie Lecha Kaczyńskiego. „Wyjaśniłem, że strona polska traktuje uroczystości 7 kwietnia w kontekście ich szczególnego symbolizmu z uwagi na zaproszenie wystosowane przez W. Putina do Premiera RP, natomiast uroczystości 10 kwietnia stanowią swoisty „zagraniczny” element obchodów 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, wpisujący się w wieloletnią tradycję odwiedzania przez delegacje polskie Katynia”. Władimir Titow o 10 kwietnia powiedział ponadto, że „Prezydent D. Miedwiediew nie zamierza uczestniczyć w tych uroczystościach”.
1 kwietnia dyrektor Bratkiewicz sporządza notatkę na temat koncepcji wizyty premiera w Rosji. Czytamy w niej m.in.: „Spotkanie Premierów Polski i Rosji w Katyniu ma charakter wydarzenia w pierwszej kolejności międzynarodowego, choć o istotnej recepcji zarówno wewnątrzpolskiej, jak i wewnątrzrosyjskiej. Z kolei wyjazd Prezydenta L. Kaczyńskiego do Katynia należy uznać przede wszystkim za „zagraniczny komponent” wewnątrzkrajowych uroczystości upamiętniających 70. rocznicę zbrodni katyńskiej”. Na tym polegało to „prowadzenie polityki zagranicznej”, którym zasłaniał się w sądzie Sikorski? Na umniejszaniu roli prezydenta, na wykluczaniu go z głównego nurtu polityki międzynarodowej RP? Pismo Bratkiewicza trafiło do 10 osób z rządu, w tym do doradców PR-owych Donalda Tuska. Pałac Prezydencki ominęło.
Zyski z katastrofy
Dyrektor Bratkiewicz jest autorem kolejnego pisma, w którego treść aż trudno uwierzyć. Jest poniedziałek 12 kwietnia 2010 r. Polacy na ulicach Warszawy oddają hołd Marii Kaczyńskiej. Karawan z ciałem prezydentowej, obsypywany jej ulubionymi tulipanami, zmierza do Pałacu Prezydenckiego. Tam ciągną się kolejki tysięcy ludzi, którzy godzinami czekają, by przez chwilę pokłonić się parze prezydenckiej. Na miejscu katastrofy rosyjskie służby niszczą dowody – wybijają szyby we wraku, wycinają drzewa, przenoszą elementy samolotu. Kremlowska propaganda bez jakichkolwiek badań kolportuje kłamstwo o winie pilotów. Polski rząd ani myśli prosić o pomoc NATO czy instytucje unijne. W Moskwie trwa bezczeszczenie zwłok ofiar katastrofy. Roztrzęsione rodziny przechodzą gehennę przy identyfikacjach. Polskie służby nie panują nad niczym. Nikt nie pilnuje sekcji zwłok ani nawet należytego składania ciał do trumien.
Dokładnie w tym momencie w MSZ powstaje dokument zaczynający się od słów: „Spotkanie Premierów Polski i Rosji 7 kwietnia w Katyniu oraz tragiczna śmierć polskiej delegacji w katastrofie lotniczej w Smoleńsku 10 kwietnia br. stworzyły szczególny klimat w relacjach dwustronnych, wydatnie poszerzający przestrzeń dialogu, współpracy i pojednania”.
Jeden egzemplarz pisma pozostaje w Departamencie Wschodnim MSZ, drugi przeznaczony jest dla Adama Daniela Rotfelda, szefa Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych, trzeci – dla Radosława Sikorskiego. Ten ostatni stawia na nim swoją parafkę, niekwestionującą oburzającej treści.
Nie dziwi, że Sikorski utajnił ten dokument (miał klauzulę „Zastrzeżone”). Aż roi się w nim od sformułowań, których nie powstydziłaby się moskiewska dyplomacja (nic dziwnego, autor, Jarosław Bratkiewicz, kończył studia w niesławnym MGIMO – Moskiewskim Państwowym Instytucie Stosunków Międzynarodowych).
O „przełomie” w relacjach między oboma państwami pisze: „Można uznać, że głębia współczucia oraz zakres pomocy ze strony rosyjskiej przekroczył standardowe zachowania”. Polskie MSZ cieszy się, że po tragedii „uaktywnił się” prezydent Miedwiediew – wystąpił z orędziem, złożył kondolencje w ambasadzie, zapowiedział się na pogrzebie pary prezydenckiej, a może nawet przyjedzie do Warszawy z oficjalną wizytą.
„Znamienną wymowę ma też spotkanie D. Tuska i W. Putina na lotnisku w Smoleńsku, gdzie obaj premierzy złożyli hołd ofiarom katastrofy lotniczej oraz spontanicznie objęli się, przywołując tym samym symbolikę gestu pojednania, poczynionego w 1990 r. w Krzyżowej przez T. Mazowieckiego oraz H. Kohla. Szczególnym gestem jest także fakt zaproszenia przez W. Putina na rozmowę przebywającej w Moskwie, w związku z potrzebą identyfikacji szczątków ofiar katastrofy, polskiej delegacji rządowej na czele z min. E. Kopacz”.
We wnioskach dyrektor Bratkiewicz stwierdza: „Wyraźnie poszerzona przestrzeń życzliwości i pojednania polsko-rosyjskiego wymaga odpowiedniego jej .zagospodarowania. w postaci działań jednostkowych i instytucjonalnych”. Powtórzmy: jest 12 kwietnia, dwa dni po katastrofie, już zaczyna się „zagospodarowywanie” „klimatu” stworzonego przez śmierć prezydenta.
= = = = = = = = =
Biuro Ochrony Radka
MAREK PYZA
Tekst ukazał się w Tygodniku „wSieci” nr 34 (143) 2015
24-30 sierpnia 2015 r.
To BOR uratowało skórę Radosławowi Sikorskiemu. Były minister spraw zagranicznych uniknął kary, choć z wszelkich dokumentów i zdrowego rozsądku wynikało, że nie mógł prywatnymi samochodami wyjeździć w sprawach poselskich tylu kilometrów, na ile pobrał pieniądze z kancelarii Sejmu. Ujawniamy kulisy prokuratorskiego śledztwa.
W samym 2011 r. Sikorski miał swoimi autami przejechać aż 32 tys. km — w ramach wykonywania mandatu parlamentarzysty. Wynika to z pobranych na ten cel 26,5 tys. zł (przez sześć lat było to blisko 80 tys. zł). Dokumenty dostarczone przez niego prokuraturze tego nie potwierdzają. W swoich zeznaniach zaś lawirował, tłumaczył, że nie prowadził kalendarza spotkań, a swojej uczciwości próbował dowodzić kuriozalnie — m.in. dyplomami otrzymywanymi od lokalnych instytucji.
Wyręczyliśmy Sikorskiego i w marcu na łamach „wSieci” odtworzyliśmy jego kalendarz z 2011 r. na podstawie informacji podanych na stronach sejmowych i MSZ. Pisaliśmy wówczas: „Wszystkich dni bez spotkań na najwyższym szczeblu i bez sejmowych głosowań w całym roku wychodzi 87. Ale powyższe zestawienie nie obejmuje obrad Rady Ministrów. W 2011 r. wtorkowych posiedzeń gabinetu Donalda Tuska, gdy szef MSZ nie przebywał za granicą, było 46, a więc liczba dni bez obowiązków ministerialnych kurczy się do 41.
Prosty rachunek pokazuje, że w każdy z tych dni poseł Radosław Sikorski musiałby przejeżdżać prywatnym autem 780 km. A gdzie czas na przygotowanie tych wszystkich wizyt? Na kierowanie resortem? Na narady z premierem i wiceministrami? Na pracę parlamentarzysty i uczestnictwo w sejmowych debatach oraz posiedzeniach komisji? Że o pomniejszych obowiązkach stacjonarnych nie wspomnimy”.
Problem z niedoszłym kandydatem na sekretarza generalnego NATO polega na tym, że miał w tym czasie zapewniony służbowy samochód z kierowcą i ochroną, z których — jak powszechnie wiadomo — regularnie korzystał.
Ratunek dla Sikorskiego mógł więc przyjść tylko z jednej strony — Biura Ochrony Rządu. Jak się dowiedzieliśmy, to właśnie BOR zapewniło mu alibi, sporządzając taki wykaz dni, w których minister miał się zrzekać ochrony, by wszystkie liczby się spinały, a matematyka zamiast pomóc, związała ręce prowadzącej śledztwo pani prokurator.
Rozmyć sprawę
29 kwietnia śledczy z Prokuratury Okręgowej w Warszawie poinformowali o umorzeniu postępowania, a marszałek Sejmu jak dziecko cieszył się na Twitterze: „Prokuratura potwierdza: nie było złamania prawa przez posłów ws. kilometrówek i sam zapłaciłem za urodziny”. Sikorski skrył się w grupie 24 innych parlamentarzystów, których dotyczyło śledztwo, tyle że jego przypadek był szczególny. Dlatego tym bardziej dziwi wcześniejsza decyzja (z marca 2014) prokuratury rejonowej, która odmówiła wszczęcia postępowania wobec bydgoskiego polityka po doniesieniu posła Bartosza Kownackiego. Mecenas złożył zawiadomienie trzy miesiące wcześniej po publikacji „Super Expressu” donoszącego o tym, jak „Sikorski doi Polskę”.
Dopiero w grudniu ubiegłego roku, po tym, jak sprawa powróciła z rozgłosem, prokuratorzy otrzymali kilka zawiadomień o podejrzeniu wyłudzania przez posłów pieniędzy. Spośród wziętych pod lupę jeden przypadek nie budzi jakichkolwiek wątpliwości.
Nazwisko Krystyny Pawłowicz pojawia się w śledztwie, bo pewien obywatel stwierdził, że „bezzasadnie korzysta z ryczałtu”. Co ciekawe, nawet prokuratura wskazuje jednak, że „w bardzo lakonicznym doniesieniu nie podał przyczyn, dla których kwestionuje zasadność korzystania z kwoty ryczałtu przez posłankę Krystynę Pawłowicz”. Parlamentarzystka PiS szybko udowodniła, że nie powinna być z tą sprawą łączona. Sama nie ma prawa jazdy, korzystała więc z aut pożyczonych. Przesłała prokuraturze trzy umowy użyczenia pojazdów oraz 29 umów o dzieło/ zlecenie i tyleż rachunków za usługi kierowcy. Co więcej, jak zaznaczyła prokurator Katarzyna Calów-Jaszewska, „odnotować należy, iż szczegółowy kalendarz wraz z wykazem spotkań, datami dziennymi uroczystości, dyżurów poselskich za lata 2012—2014 nadesłała jedynie posłanka Krystyna Pawłowicz”. Lista ta zawiera 147 pozycji. Na marginesie warto dodać, że ryczałt przez nią pobrany jest najmniejszy spośród osób objętych śledztwem — 15 tys. zł w dwa lata.
W przypadku większości pozostałych trudno o ostateczne wnioski co do ich uczciwości. Problem tkwi w nieprecyzyjnych przepisach. Parlamentarzyści nie muszą dokładnie rozliczać pobranych pieniędzy. Wymagane jest tylko oświadczenie, czym i ile przejechali w danym miesiącu. Prokuratura musiała więc im uwierzyć na słowo, a śledztwo umorzyć. Wobec tego, jak czytamy w uzasadnieniu umorzenia: „Podjęte w toku śledztwa czynności z założenia mogły zmierzać jedynie do ustaleń, czy prowadzona przez posłów aktywność i wykonywane przez nich czynności, w związku z wykonywaniem mandatu posła, uzasadniały skorzystanie z ryczałtu w zadeklarowanej kwocie”.
I tu dochodzimy do szczególnego przypadku Radosława Sikorskiego. Nikt inny nie miał bowiem czasu tak wypełnionego obowiązkami ministerialnymi, dysponując jednocześnie stałą ochroną i służbowym pojazdem.
Radek wyciąga dyplomy
Ówczesny marszałek musiał się więc gęsto tłumaczyć. Jak przekazał za pośrednictwem kancelarii Pociej/Dubois/Kosińska-Kozak, w latach 2007—2014 był właścicielem czterech aut: VW Phaetona, Jeepa Liberty, VW Golfa i Nissana Qashqaia (do dziś używa dwóch ostatnich). Ponadto korzystał z użyczanych (bez umów na piśmie) samochodów Opla Astry i Chryslera Cruisera należącego do eksrzecznika MSZ Piotra Paszkowskiego.
Przebiegi na licznikach się zgadzały. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy, bo trzeba było udowodnić, że te wszystkie kilometry Sikorski wykręcił, wypełniając obowiązki poselskie. Zabawnie wyglądają jego zeznania. W protokole z przesłuchania znajdujemy groteskowy argument: „Nie jestem w stanie przedstawić swojego szczegółowego kalendarza poselskiego, z racji pełnionej funkcji i nadmiaru obowiązków po prostu go nie prowadzę”. Wydawałoby się, że w natłoku zobowiązań powinno być odwrotnie i kalendarz pomógłby uporządkować życie ministra, posła, wreszcie: osobistości. Zresztą polityk z Chobielina nie musiałby prowadzić go samodzielnie. Mógłby wyręczać go ktoś dobrze zorganizowany i zaufany, jak np. Maya „Fuck me like the whore I am” Rostowska. Córka byłego wicepremiera była jednym z doradców w gabinecie Sikorskiego w MSZ.
Jeszcze większe zdumienie budzą inne zdania wypowiedziane przez byłego szefa dyplomacji przed obliczem pani prokurator, z których dowiadujemy się o skali jego aktywności:
„Starałem się regularnie udawać się do swojego okręgu wyborczego. Średnio dwa razy w miesiącu. Na spotkania z wyborcami pracownicy biura umawiali mnie w zależności od potrzeb. W biurze zawsze była do odebrania korespondencja, do podpisania dokumenty związane z działalnością biura. Staram się być aktywnym posłem, czego dowody w postaci podziękowań, listów gratulacyjnych przesłałem do akt sprawy. Moją aktywność zauważają i doceniają wyborcy, gdyż otrzymałem 91 tys. głosów”.
Skoro dostałem sporo głosów, to znaczy, że jeździłem do wyborców za swoje. Logiczne, nieprawdaż?
Jakież musiało być zdziwienie prowadzącej śledztwo, gdy Sikorski zamiast twardego potwierdzenia swojej krystaliczności, mydlił oczy, nadsyłając wspomniane — nikomu niepotrzebne — dyplomy i listy dziękczynne. Miały one dowodzić aktywności posła na swoim terenie, lecz ich wartość dowodowa jest zerowa. Sikorski nie wahał się, by dołączyć do akt 20 takich kwitów. Wśród nich m.in. podziękowania od burmistrza Szubina „za zajęcie się sprawą sądu rejonowego, budowy nowego posterunku policji i zakupu wozu strażackiego dla Państwowej Straży Pożarnej”. Dyrektor Muzeum Archeologicznego w Biskupinie dziękował za „wsparcie”, „liczne odwiedziny, zainteresowanie i rozmowy”. Straż pożarna w Kcyni — w trzech różnych pismach — zarzeka się, że dzięki zaangażowaniu ministra „udało się pozyskać niezbędne środki na zakup bram garażowych oraz kupno samochodu pożarniczego marki Scania”. Jerzy Owsiak na papierze WOŚP dziękuje za to, że „po raz kolejny byliśmy razem, zagraliśmy nie tylko głośno, ale i bardzo skutecznie, że tyle lat tworzymy niewiarygodne rzeczy”. Niewiarygodne jest to, że Sikorski nie zawahał się nawet przesłać zdjęcia pucharu dostępnego w każdym sklepie z pucharami z wygrawerowanymi „wyrazami wdzięczności” od Muzeum Dyplomacji i Uchodźstwa Polskiego UKW. Odchodzący ze stanowiska prezes Wojskowych Zakładów Lotniczych Nr 2 złożył zaś jakże przydatne w tym śledztwie oświadczenie: „Dzięki wsparciu, jakie otrzymałem od Pana Ministra, udało nam się zrealizować wiele wartościowych projektów, a współpraca nad nimi dostarczyła mi wiele cennych doświadczeń i satysfakcji”. Jeśli satysfakcja prezesa nie przekonała pani prokurator, to przynajmniej musiała zrobić na niej wrażenie.
W trakcie ostatnich lat swojej publicznej aktywności Radosław Sikorski wielokrotnie przekraczał granice żenady, więc niespecjalnie dziwi jego taktyka. Nieraz dowodził, że chwyci się wszystkiego. W wewnątrzpartyjnej kampanii potrafił (będąc szefem dyplomacji, od którego wymaga się jednak nieco więcej niż od szeregowego polityka i który z założenia jest zobligowany do współpracy z głową państwa) w szczeniacki sposób drwić z prezydenta RP, a po jego śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach jasno dawać do zrozumienia, że Lech Kaczyński sam sobie zgotował tragiczny los, bo nie posłuchał dobrych rad ministra i na siłę pchał się do Katynia. Jego buta, opryskliwość i irracjonalne zamiłowanie do nietaktów stały się legendarne również w jego własnym obozie politycznym. Także tu z roku na rok przysparzały mu coraz większej liczby wrogów. Niczego go to nie nauczyło. Jak pokazała afera taśmowa, Sikorski uważał się za wszechmocnego i godnego najwyższych urzędów. Jednocześnie nieustannie przyjmował postawę „należy mi się”. Nie było też dla niego chwytów zbyt tanich, by z nich zrezygnować. Słowo „wstyd” w jego słowniku nie istniało. Tak było i w sprawie kilometrówek.
Jeśli się przyjrzeć wspomnianym wyżej pismom od wdzięcznych przedstawicieli lokalnych społeczności, zauważymy, że gros z tych deklaracji wyprodukowano na przełomie 2014 i 2015 r., kiedy trwało już śledztwo. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że właśnie wtedy zaprzyjaźnione instytucje dostały sygnał: ratujcie, jak możecie, przyślijcie jakikolwiek papier. Żaden nie odegrał w śledztwie jakiejkolwiek roli, bo żaden nie był funta kłaków wart.
Tajny dowód niewinności
Warto jednak docenić szefostwo bydgoskiej loży Business Centre Club, która do zadania przyłożyła się najpilniej: „Wielu z nas widziało, że na spotkanie dotarł Pan bez funkcjonariuszy BOR. Opuszczał je Pan również bez asysty”. To jedyne takie pismo. Marszałek nie był w stanie zorganizować więcej tego typu świadectw o niewyłudzaniu publicznych pieniędzy na podróże.
Wobec miałkości kserówek zaserwowanych przez Sikorskiego trzeba było zatem uruchomić ciężką artylerię. Kluczową rolę odegrało BOR. Biuro na prośbę (ponowioną przez prokuraturę zawiedzioną powierzchownością pierwszego dokumentu sporządzonego na potrzeby śledztwa) przygotowało wykaz dat, gdy to Sikorski zrzekał się ochrony osobistej. Okazało się to alibi doskonałym. Notatka nie pozostawiła ruchu śledczym. „Analiza danych nadesłanych przez BOR i liczby kilometrów wskazanych w poszczególnych miesiącach przez Radosława Sikorskiego pozwala przyjąć, iż możliwym było wykorzystanie zadeklarowanego limitu kilometrów” — czytamy w uzasadnieniu umorzenia postępowania.
Ciężko zweryfikować dane udostępnione przez Biuro, bo jego szef płk Krzysztof Klimek nadał im klauzulę „poufne” — i to już po zakończeniu działań ochronnych wobec ministra. Mimo to spróbowaliśmy uzyskać wgląd do pisma. BOR odmówiło. Trudno nie zapytać: cóż to dziś za tajemnica? Jak mogą wpływać na bezpieczeństwo państwa i urzędników informacje o tym, kiedy Radosław Sikorski miał widzimisię podróżować bez BOR-owców? Zwłaszcza że jego obecność w polityce właśnie dobiega końca. Jak potwierdził nam jeden z wysokich oficerów BOR, dane te nie będą jawne przez najbliższe pięć lat. Sprawa zdąży więc dawno się rozejść po kościach. Inny, z wieloletnim doświadczeniem na wysokich szczeblach Biura, dziwił się, że w ogóle nadano klauzulę. Możliwe, że nowy szef BOR ją zdejmie. Bo że w BOR zajdą zmiany po zmianie władzy, jest niemal pewne. Afera z kilometrówkami i alibi dla Sikorskiego jest bowiem betką przy bałaganie oraz ogromnych zaniedbaniach w kwestiach bezpieczeństwa osób ochranianych. Funkcjonariusze skarżą się na chaos organizacyjny, niekiedy nawet mówią o braku zaufania do kolegów z innych grup ochronnych Biura, z którymi współpraca powinna przebiegać idealnie, by skutecznie chronić najważniejszych urzędników. Wszystko to się bierze stąd, że — jak mówią nasi rozmówcy z elitarnej jednostki — przez lata BOR było nagminnie wykorzystywane przez szefostwo i zwierzchników do dbania o interes polityczny, a nie państwa. Apogeum dyspozycyjności na tej płaszczyźnie osiągnęło w czasach Mariana Janickiego.
Ale nawet utajniony dokument Biura Ochrony Rządu nie zdejmie cienia podejrzeń z Sikorskiego. I nie zmaże wrażenia, że ktoś tu coś zachachmęcił, łasząc się na drobne. Minister, mąż bardzo majętnej, cenionej publicystki i pisarki, a przede wszystkim właściciel okazałego dworku, wyciskał sejmową, czyli naszą, kasę jak cytrynę. Tylko teoretycznie nie pasuje to do tej autolansowanej na oksfordzkiego dżentelmena postaci.
Bydgoski polityk w jednym zapędził się jednak za daleko. I tego nawet BOR nie pomoże mu przykryć. Tak skrupulatnie rozliczał comiesięczne rajdy po Polsce prywatnym samochodem, że wyciągnął rękę po ryczałty (w takich samych wysokościach jak w innym czasie) również za sierpień, wrzesień i październik 2011 r. Problem w tym, że trwała wtedy kampania wyborcza, za którą zwrot kosztów nie przysługuje. Chyba że były szef MSW mimo obowiązków ministerialnych zajmujących go od poniedziałku do piątku, a czasem i w weekendy, rodzinnych oraz kampanijnych, potrafił wykroić tyle czasu, by wyjeździć w tych miesiącach dobrych kilka tysięcy kilometrów w ramach pracy posła. Mistrz organizacji — można by powiedzieć, gdyby nie wywiad, jakiego udzielił w grudniu 2014 r. radiowej Trójce. Rzekł wówczas: „Wtedy, gdy podróżowałem bez BOR, np. na Festiwal Smaku w Grucznie, tam spotkałem poseł Pomaską, bodajże w 2011 r. Wielokrotnie w Biskupinie, gdzie prowadziłem kampanię, rozdawałem ulotki. Ktoś to powinien kojarzyć”. Niejako przyznał tym samym, że odbierał ryczałt w czasie przedwyborczym. A to przecież niezgodne z prawem. Pytanie, kiedy mówił prawdę, gdyż w śledztwie zeznał: „Nie było takiej sytuacji, by kwota ryczałtu była wykorzystywana przeze mnie w związku z kampanią wyborczą”.
Jeśli chodzi o to ostatnie sformułowanie, w najbliższych miesiącach Sikorski może być spokojny i rozliczać, co chce i jak chce. Kampania wyborcza już mu nie grozi.
= = = = = = = = =
W cyklu „Ważne archiwa SIECI” przypominamy Państwu najważniejsze publikacje naszych autorów. Co tydzień, w weekendy czytelnicy portalu wPolityce.pl, którzy przystąpią do „Sieci Przyjaciół” (można to zrobić ==> TUTAJ) dostaną porcję dobrej publicystyki, reportażu, ważnych opinii.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/542934-nie-raz-przekraczal-granice-zenady-i-klamal-pod-przysiega