Co z robić z „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza? Najlepiej pewnie byłoby spalić. Ale teraz książki niekoniecznie istnieją tylko w formie drukowanej na papierze.
Spalenie nie rozwiązuje więc problemu. Rozwiązywało, gdy 68 lat temu Ray Bradbury napisał powieść „451 stopni Fahrenheita”. Tam książki najlepiej się miały w ogniu, tak były niebezpieczne. I to załatwiało sprawę. Książki palono już zresztą wcześniej, a ich stosy szczególnie intensywnym płomieniem zajmowały się w 1933 r. w Niemczech. Przy radosnym aplauzie (masowym) studentów i ukontentowaniu części obecnych przy stosach profesorów. To bardzo stara metoda publicznej debaty o treści książek: obecna już w III wieku p.n.e. w Chinach, a potem te tradycje kontynuowali chińscy komuniści podczas rewolucji kulturalnej (1966-1976).
„W pustyni i w puszczy” mimo światowej kariery (przełożona na 21 języków) od jakichś trzech lat jest przymierzana do ognia. Dlatego poseł Lewicy dr hab. Maciej Gdula wcale nie jest pionierem. On przyszedł na gotowe i chyba niesłusznie zaznaje sławy „palacza” przygodowej powieści Sienkiewicza. I niepotrzebnie się trudzi w „Krytyce Politycznej (4 marca 2021 r.) objaśnianiem „zbrodni” noblisty w dziedzinie literatury. Teraz to już każde lewicowe dziecko po czterdziestce wie, że „W pustyni i w puszczy” to zakała polskiej literatury. To rozsadnik rasizmu, kolonializmu, niewolnictwa, przemocy, pogardy, dominacji, kulturowego imperializmu i zła wszelkiego. A spalenie książki nie powstrzyma zła, które wyrządza ona nie tylko wrażliwym, młodym (po czterdziestce) lewicowcom, ale właściwie całej liczącej ponad 7,6 mld egzemplarzy ludzkości. Trzeba by „W pustyni i w puszczy” dokumentnie „zniknąć”, także z umysłów ludzi.
Pionierem w przyłapywaniu Henryka Sienkiewicza na licznych myślozbrodniach był chyba prof. Jan Błoński na łamach „Tygodnika Powszechnego (15 września 2002 r. w felietonie „Staś i Nel”). Bo gdzieżby indziej, jak nie w organie niewierzących katolików. Ale myśl o myślozbrodniach nawiedziła nastoletniego Janka Błońskiego już w czasie wojny, choć pewnie jeszcze nie wiedział, co to myślozbrodnia. George Orwell opisał ją wprawdzie w 1943 r., ale książkę wydał już po wojnie. Staś, główny bohater, jest dla Błońskiego podejrzany, gdyż „nie stara się wniknąć w powody, które gnają Arabów do Mahdiego; przywódcę powstania uważa po prostu za szarlatana; do Murzynów odnosi się z bezbrzeżną pogardą”. U noblisty Sienkiewicza „zdumiewa [Błońskiego] podatność na imperialistyczne komunały u przedstawiciela podbitego, bądź co bądź, narodu. Niepokoi prymitywizm, z jakim Sienkiewicz patrzy na obyczaj, kulturę, religię Czarnego Lądu. Zamiast ‘dobrego dzikusa’ mamy tu dzikusa głupiego. Ochrzcić i kropka. Razi wreszcie indyferentyzm moralny: Staś odczuwa wyrzuty sumienia po zabiciu swych prześladowców; zawszeć to Arabowie, a więc biali, ale spokojnie pomaga w wyrżnięciu armii Samburu, tyle że zabrania mordować jeńców”.
Przecież mógł Sienkiewicz wydobyć „kontrast między czynami Stasia, a jego myślami i opiniami, przyjaźnie go czasem ośmieszając, mógł nadać książce ciepło i poezję”. No i ta głupkowata Nel: „bierna i ogłupiała: plecie bzdury i to od pierwszej kartki (‘Mahdi mnie zje’). Nie objawia ani za grosz dzielności: zajmują ją tylko kwiatki i ptaszki”. A wszystko przez to, że Sienkiewicz miał „skłonność do typu ‘kobiety-dziecka’, podlegał mitologii, upatrującej w kobiecie cudowny przedmiot, skarb czy bierną zdobycz”. Dlatego, „im ona będzie bardziej nieporadna, tym on – dzielniejszy i bardziej przedsiębiorczy”. Przy okazji Staś „opiekując się Nel, rozładowuje swój erotyzm”. Gdyby to Jan Błoński pisał „W pustyni i w puszczy”, pamiętałby, żeby „nie schlebiać młodemu czytelnikowi”, tylko walnąć go w czapkę.
Dopiero 16 lat po prof. Janie Błońskim myślozbrodnię Henryka Sienkiewicza odkrył publicysta Jacek Żakowski. 24 stycznia 2018 r. zakładowym radiowęźle Agory powiedział: „Jestem w trakcie lektury ‘W pustyni i w puszczy’ z moim dzieckiem. Włosy dęba stają, jaka to jest rasistowska książka. Strasznie źle napisana. W przypisach w wydaniu dla dzieci powinno być napisane, że Sienkiewicz był rasistą, ale w tych czasach ludzie nie wiedzieli, że to jest złe”. Żakowski nie pogłębił swoich odkryć, więc w sukurs przyszedł mu (20 marca 2018 r. na łamach „Polityki”) etnolog i antropolog Ludwik Stomma. I walnął o książce Sienkiewicza jako „bezkrytycznej apologii dziewiętnastowiecznego kolonializmu”. W takiej optyce tubylcy to prymitywy ograniczone umysłowo, a Sienkiewicz pozwolił im takimi być, bo zignorował wiele fundamentalnych prac etnologicznych dotyczących kontynentu i jego mieszkańców, a opublikowanych pomiędzy wyprawą do Afryki a napisaniem powieści, którą od tych prac dzieli „ośmieszająca przepaść”.
Macieja Gdulę w przyskrzynieniu rasisty Sienkiewicza wyprzedziła też Katarzyna Fiołek, polonistka z podstawówki w Sochaczewie. Na początku czerwca 2020 r. wystąpiła z petycją do ówczesnego ministra edukacji Dariusza Piontkowskiego. I od pani Fiołek Maciej Gdula mógłby się nauczyć, co to prawdziwa jazda po bandzie. Nie chodzi tylko o to, że „w świecie postkolonialnym, w świecie postniewolniczym, ale jednocześnie w świecie, w którym nadal z powodu koloru skóry giną ludzie, książka, której treść jest dla polskich dzieci jedynym wśród lektur wzorcem Afrykanów oraz Arabów, nie powinna być podstawowym źródłem informacji o innych rasach i religiach”.
W istocie rasista Sienkiewicz „uczy pogardy, braku szacunku i poczucia wyższości nad każdym, kto nie jestem białym chrześcijaninem”. Nie ma na to zgody „polonistki, matki dzieci w wieku szkolnym, ale także humanistki”, która „widzi i słyszy hasła ‘Black Lives Matter’ i ostatnie, niezwykle wstrząsające, ‘I can’t breathe’”. Z tym oddychaniem to chodzi o George’a Floyda, który zginął 25 maja 2020 r., od czego zaczął się ruch BLM. Gdy piani Fiołek się rozkręciła, dopiero dała do wiwatu: „Sen Martina Luthera Kinga nie ziści się między innymi dlatego, że polskie szkoły podstawowe karmią uczniów i wychowanków literaturą, która zatwierdza porządek świata, jakiego albo już nie ma, albo jaki rozpaczliwie czarne społeczności w różnych miejscach na świecie próbują rozbić. W świecie śmierci z powodu koloru skóry, nie pozostaje nic innego jak stwierdzić, że Kali ma twarz George’a Floyda”. Czyżby to Sienkiewicz podżegał do duszenia Floyda?
Przy Katarzynie Fiołek i jej rozmachu dr hab. Maciej Gdula wypada blado, mimo że bardzo się w „Krytyce Politycznej” stara. Powiada zatem, że „książka Sienkiewicza to literatura uzasadniająca panowanie białych w Afryce i oferująca Polakom rasizm ku pokrzepieniu serc”. Nie była Polska niepodległa podczas pisania powieści, a tym bardziej w jej czasach, więc dostaliśmy jako rekompensatę i kolonie, i rasizm. Na papierze, ale jednak. I dostaliśmy „ideologię białego człowieka”, podczas gdy już powinniśmy mieć wstręt do białasów. Tylko zdegenerowane białasy, czyli zwykli rasiści mogą sądzić, że „panowanie białych jest konieczne, bo gdy go brakuje, czarni nie są w stanie nawet zbliżyć się do człowieczeństwa. Biali to Kanał Sueski, chinina i wiara chrześcijańska. Czarni to lenistwo, przesądy i bezmyślne zabijanie się. Bez białego przewodnictwa życie czarnych jest kompletnie bezsensowne. Dlatego gdy udaje się ochrzcić czarnych bohaterów powieści, Nel pociesza ich, że choć ich skóra się nie zmieniła, to ich dusze stały się białe”.
Wnioski posła Macieja Gduli są takie, że „trzymamy w kanonie lektur obowiązkowych powieść, która uczy poczucia wyższości wobec ludzi innych ras, pokazuje, jak celebrować własną kulturę i pogardzać kulturą obcą, oraz uzasadnia dominację silnych nad słabymi”. A przecież „uczenie pogardy dla zdominowanych innych, znajdujących się niżej w hierarchii, jest najgorszą z możliwych trucizn kulturowych. Po jej zażyciu wyzwolenie, względnie wolność rozumie się jako swobodę panowania nad innymi. Mamy tego w Polsce aż nadto”. Dlatego trzeba uwolnić dzieci (i przy okazji ludzkość) od powieści Sienkiewicza. A co najwyżej, w przypływie wielkiej łaski, „przesunąć do wyższych klas, gdy młodzież uczy się zdystansowanej i krytycznej lektury tekstu oraz ma historyczną wiedzę o europejskim panowaniu kolonialnym na świecie w XIX wieku”.
Tylko rasistom i głupkom mogło się wydawać, że „W pustyni i w puszczy” opowiada o przyspieszonym dorastaniu, przyjaźni, lojalności, szacunku dla kobiet, poświęceniu, odwadze, wierności zasadom, tęsknocie za niepodległą ojczyzną oraz wdrażaniu się do pracy i walki o nią, o dostrzeganiu w ludziach raczej dobra niż zła, o wyższości pokoju nad wojną. Skąd. Nie może być punktu widzenia danego czasu, bo to przecież kłamstwo historyczne, choćby było odwrotnie. Trzeba spalić książki obrazujące historyczny punkt widzenia. Albo je kompletnie przerobić, powierzając to zadanie w wypadku „W pustyni i w puszczy” Katarzynie Fiołek, Jackowi Żakowskiemu i Maciejowi Gduli.
Podejście demaskatorów rasisty Sienkiewicza zakłada, że dzieciaki, nauczyciele i rodzice są na tyle głupi, że nie zrozumieją, czym są konflikty rasowe, dlaczego od ponad stu lat jest gorąco w relacjach między częścią Afrykanów a Arabami (z udziałem białych lub bez), dlaczego Polska nie musi przepraszać za kolonializm, dlaczego świat wcale nie jest czarno-biały, dlaczego biali z definicji nie są uosobieniem zła, a kolorowi wcielonym dobrem. Przepis palaczy książek jest prosty: nie dyskutować, nie mieć wątpliwości, wyznawać jedynie słuszne poglądy. Albo przepraszać i się kajać. To znacznie gorsza rzeczywistość niż wszelkie zło, jakie tropiciele rasizmu są w stanie znaleźć w powieści Henryka Sienkiewicza. Bo walka z rasizmem bywa najgorszą formą rasizmu i dyskryminacji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/541894-maciejowi-gduli-daleko-do-najlepszych-tropicieli-rasizmu