Prawnik Marcin Matczak został profesorem (tzw. belwederskim) i od razu musiał udowodnić, że dowcipy o profesorach nie są czczą złośliwością. Jeden z nich mówi na przykład, że zostając profesorem można już sprzedać własną bibliotekę, bowiem po nominacji nie będzie już ona do niczego potrzebna.
Jeszcze jako doktor habilitowany Matczak produkował w „Gazecie Wyborczej” teksty, w których chciał się zaprezentować jako osoba zabawna i dowcipna. A teksty były zabawne, bo nie były dowcipne, natomiast było widać siermiężny wysiłek, żeby je dowcipnymi uczynić. A to zawsze jest zabawne. U dobrego krawca szwy są niewidoczne, u złego widać tylko szwy. Matczak to ten drugi rodzaj krawca.
Dowcipy Matczaka zwykle są strasznie wysilone, ale to reguła, że jak ktoś nie ma iskry bożej, a jest tylko wyrobnikiem słowa, to coś, co mu się wydaje lekkie i powabne, jest lekkie, ale dlatego że puste w środku i się łatwo unosi. A powabne jest tak, jak wywrotka kamaz napełniona żwirem. I właśnie świeżą wywrotkę kamaz ze żwirem przedstawił publiczności już profesor Matczak. Nie dość, że przedstawił, to jeszcze zajechał przed pałac prezydencki i wysypał przed wejściem. W taki sposób podziękował prezydentowi Andrzejowi Dudzie za nadanie tytułu profesora, żeby go możliwie mocno obrazić. A wszystko to z lekkością i powabem napełnionej żwirem wywrotki kamaz.
Niepotrzebnie już profesor Matczak pokazuje, dlaczego wszystko, co robi jest takie wysilone. A jest dlatego, że w jego mniemaniu profesura „jest ukoronowaniem katorżniczej pracy, efektem wielu wyrzeczeń, także ze strony naszych Bliskich”. Tę katorżniczość widać, ale nie w merytorycznym przygotowaniu, lecz sposobie funkcjonowania w roli profesora, a wcześniej doktora habilitowanego. Faktycznie lekkości w tym żadnej nie ma, a widać tylko wysilanie się, żeby sprostać wyobrażeniom. Już profesor Matczak tłumaczy to (po co?) „pokonaniem trudnej drogi z małego, prowincjonalnego miasta, w którym się wychował, do wielkiego Pałacu, w którym mieszka Prezydent”. Liczy na punkty za pochodzenie i miejsce urodzenia? Tak, tak, wzruszamy się trudną drogą młodego Marcinka. Tak jak wzruszamy się jego próbami dopasowania się do wielkiego świata, w którym się znalazł, choć ten garnitur jeszcze na nim dobrze nie leży. I przywołujemy los Leszka Góreckiego z serialu „Daleko od szosy”, więc tym bardziej można się wzruszyć.
Już profesor Marcin Matczak uważa, że jest szalenie dowcipny, gdy najpierw czyni prezydentowi wysilone dusery, żeby go potem zza węgła obsmarkać próbując się wysmarkać. Napisał jak to „pragnie zupełnie szczerze i bez żadnej ironii podziękować Panu za to, że z mojej nominacji profesorskiej nie uczynił Pan sprawy politycznej i że krytyka, którą wobec Pana i Pana obozu politycznego wielokrotnie kierowałem, nie została przez Pana wykorzystana, aby tę nominację opóźniać”. Szczerze wyszło tak, jak w książce Donalda Tuska „Szczerze”, a bez ironii jest faktycznie, bo najpierw trzeba by wiedzieć, czym jest ironia. Już profesor Matczak nie bardzo wie, stąd widać całe i wielkie rusztowanie jego ironicznego wysiłku, natomiast samej ironii rzeczywiście ni chu, chu (albo ni hu, hu, żeby bardziej pohukiwało).
Już profesor Matczak, podkreśla, że „nominacja profesorska jest wielkim zaszczytem, na który każdy z nas pracuje wiele lat”. Takim, że nawet mamusia i babcia są dumne z Marcinka, który skoczył w profesurę z „prowincjonalnego miasta”, mimo że kije w szprychy, wiatr w oczy, pod górkę i przez zaspy śniegu oraz rwące potoki. Marcin Matczak swoje przeżycia Leszka Góreckiego, czyli z daleka od szosy, przenosi na Andrzeja Dudę i wmawia mu, że jego rodzina też reagowałaby tak jak Marcinka - Leszka, gdyby prezydent poszedł w habilitację. To może niekoniecznie, zważywszy że Andrzej Duda wychował się w domu, gdzie oboje rodzice są profesorami, i to politechniki, a nie jakiegoś fiu-bździu, więc profesura zapewne go tak nie podnieca.
Teraz przejdźmy do obsmarkania, czyli właściwego zamiaru już profesora Matczaka. Tu niestety ujawnia się nie tylko brak rozeznania, czym jest prawdziwa ironia, ale też typowy dla nuworyszy brak kindersztuby, a nawet wyczucia, kiedy ona obowiązuje. Profesor bez cudzysłowu, czyli ktoś na poziomie, tak jak prawdziwy arystokrata, nigdy nie zachowa się jak piesek, który musi kiedyś obsikać nogawkę swego gospodarza. Ludzie z klasą tak mają i jest to cecha naturalna, często wynikająca z wielopokoleniowych doświadczeń. Prawdziwy arystokrata nigdy nie wykorzysta swej pozycji i tytułu, a nawet nie da odczuć, że je posiada. Nuworysz, a tym bardziej ambitny, nie jest w stanie zapanować nad swoimi społecznymi atawizmami, więc nawet w salonie musi się głośno i obficie wysmarkać, o ile nie gorzej. Potocznie nazywa się to słomą w butach.
Kiedy już Marcin Matczak ujawnił swoją udawaną wdzięczność i pokazał, jaką drogę i z jakim wysiłkiem przeszedł (znowu się stosownie wzruszamy), musiał w pełni zabłysnąć. A jak zabłysnął, to ujawnił cudzysłów przy swoim świeżo nabytym tytule. Ogłady brać w cudzysłów nie trzeba, bo jeszcze jej nie nabył. Po wdzięcznym, czyli całkowicie zakłamanym wprowadzeniu „profesor” Matczak wydalił był z siebie, że, „nawet jeśli otrzyma zaproszenie na uroczystość wręczenia nominacji profesorskiej, nie będzie mógł, niestety, jej odebrać”. Mimo że „odebranie tego honoru z rąk Prezydenta RP było zawsze wielkim marzeniem”. W dodatku byłoby „wielką radością dla Mamy i Babci”. Marcinek – Leszek (coraz dalej od szosy) stając się „profesorem” tym bardziej sobie uświadomił rolę strażnika świętego ognia. A to sprawia, że jest „zobowiązany pozostać wierny wartościom, które są bliskie każdemu prawnikowi: wierności Konstytucji i szacunkowi dla prawa”.
„Profesor” Matczak samej profesury nie odrzuca, mimo że z pokalanych rąk, a przecież powinien, skoro jest tak wierny i pełen szacunku. Odrzuca tylko uścisk dłoni. Innymi słowy, buty ma już markowe, ale słomę bez zmian. Profesor bez cudzysłowu i nieudawany arystokrata tak wysoko jak „profesor” Matczak pod stropem nie latają i zawsze przedkładają podstawowe zasady etyczne, w tym dobre wychowanie. I kierują się logiką. Ludzie bez słomy nie wrzucają swoich impertynencji komuś, kto nie dość, że ich nominuje, to jeszcze ma dwukrotnie potwierdzony demokratycznie mandat prezydencki. Marcin Matczak ma na tym koncie zero. Zatem jego mandat do wypowiadania się swoją słomą jest również zerowy.
Po siarczystym wysmarkaniu się w rękaw już markowej marynarki, a przy okazji pochlapaniu okolicy, „profesor” Matczak „pozostaje z głębokim szacunkiem dla urzędu Prezydenta RP”. Oraz „z życzeniami zdrowia w tym trudnym czasie”. To jest właśnie ta cecha ludzi ze świeżo nabytymi kompetencjami kulturowymi, że nie wiedzą, co do czego służy. Ale przecież „profesor” Matczak nie dotyka tym prezydenta Andrzeja Dudy. On tylko pokazuje, kim jest, mimo że dostał właśnie najwyższy tytuł naukowy. Zatem serdeczne pozdrowienia dla słomy, która i bez tego jeszcze długo będzie się dobrze miała.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/539712-matczak-zostal-profesorem-i-postanowil-obsmarkac-prezydenta
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.