Konflikt w Porozumieniu oraz polityczna batalia wokół projektu ustawy o składce solidarnościowej (zwanej podatkiem od reklam) zbiegają się w pewnej mierze przypadkowo. Obie te sprawy dobrze pokazują jednak, po jak kruchym lodzie stąpa obóz Zjednoczonej Prawicy. Rośnie niepewność, intencje Jarosława Gowina - chyba jednak trzymającego klucze do większości - pozostają w jakiejś mierze niejasne, a trudne do zlekceważenia informacje o kontaktach z liderami opozycji są dość ponurym sygnałem. Piszę to bez cienia satysfakcji, z wielkim smutkiem, bo przecież z tego nic dobrego dla Polski nie wyniknie. Do tego Porozumienie już zapowiedziało, że nie poprze opodatkowania mediów i cyfrowych gigantów. Pomijając merytoryczną warstwę sporu, kolejny raz okazuje się, że ważny i w jakiejś mierze symboliczny projekt nie może liczyć na większość w Sejmie.
Właściwie to chyba można już postawić tezę, że w obecnej sytuacji żaden projekt dotyczący fundamentów naszego życia publicznego, dotykający sfery wrażliwej, delikatnej, trudnej, albo - tak jak media - pilnowanej i zajmowanej przez siły zagraniczne, nie przejdzie pełnej drogi legislacyjnej. Jest niemal pewne, że zostanie zatrzymany albo jeszcze przed Sejmem, albo w Sejmie, albo i później. Myślę, że podobnie byłoby, gdyby wprowadzono np. nowe ustawy sądowe, albo projekty reformujące sferę samorządową. Zawsze ktoś miałby poważne zastrzeżenia, oczywiście „w imię programu Zjednoczonej Prawicy”, i pod sztandarem „podstawowych interesów Rzeczypospolitej”.
W tej sytuacji trzeba postawić pytanie, czy wnoszenie takich projektów w ogóle ma sens. Oznaczają one przecież ciężkie boje przy namacalnych stratach i właściwie zerowych zyskach. Zerowych. Gdyby dawały cokolwiek, jakąś poprawę sterowalności państwem, gdyby otwierały choćby małe drzwi do nowych rozwiązań, miałyby sens. Ale na to się nie zanosi. To są boje, których skutek jest jeden: obłożenie swego rodzaju traumą całego obszaru domniemanej zmiany. Sprawa staje się drażliwa, przeciwnik okopuje się mocno, i sama Zjednoczona Prawica dochodzi do wniosku, że nie ma co zajmować się daną kwestią.
Brak możliwości przeprowadzania głębszych zmian - być może to stan przejściowy - nie oznacza, że rząd powinien się poddać, zrezygnować, wpaść w depresję czy apatię. Samo jego trwanie jest korzystne z punktu widzenia interesów Rzeczypospolitej, ponieważ opozycja zapowiada - i zrealizuje - zamaszysty program demontażu państwa - włącznie z absurdalną w naszych warunkach federalizacją kraju, budową monopolu informacyjnego, wprowadzeniem ideologicznego zamordyzmu, rezygnacją z podmiotowej polityki zagranicznej, powrotem do mimikry gospodarczej i społecznej. Nawet bez możliwości przeprowadzania fundamentalnych zmian rząd ma co robić, i może zrobić wiele dobrego. Powinien jednak wiedzieć, gdzie jest, gdzie stoi, jakie są granice tego, co możliwe, wykonalne. Liderzy wszystkich ugrupowań tworzących Zjednoczoną Prawicę nie mogą uciekać od jasnych deklaracji w tej sferze.
Być może ambitny program reform trzeba odłożyć na później, a pozostałe do wyborów niepełne już trzy lata należy potraktować jako przedłużoną kampanię wyborczą, czas przeznaczony na odbudowę poparcia, i walkę o kolejną kadencję. Na pewno byłoby to rozwiązanie co najmniej tak sensowne jak wydawanie ciężkich bitew, których - jak widać - z tym wojskiem nie da się wygrać.
Inna sprawa, że taka bitwa jak ta wokół mediów czyni krajobraz znacznie bardziej klarownym. Tak, to jest coś cennego, wartościowego. Nie należy jednak przesadzać: co mamy wiedzieć, to już wszyscy wiemy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/539108-czy-zjednoczona-prawica-jest-w-stanie-zmieniac-fundamenty