Zadyma wokół tzw. podatku od reklamy w mediach pokazuje kilka wstrząsających, choć wcale nie zaskakujących rzeczy. Dotyczą one w ogromnej mierze tzw. wolnych mediów, przy czym wolność jest tu pojmowana mniej więcej tak, jak prawda w „Prawdzie” i „Komsomolskiej Prawdzie”.
Czerń zademonstrowana 10 lutego 2021 r. jest chyba bardziej znacząca niż „Czarny kwadrat na białym tle” Kazimierza Malewicza. Zdekonstruujmy pokrótce tę czerń. Po pierwsze, wszyscy wszystkich chcą robić w bambuko. Po drugie, logika nie istnieje. Po trzecie, semantyka ma bzika. Po czwarte, to, co się robi nie podlega żadnym obiektywnym kryteriom, a liczy się to, z kim, i o co się gra. Po piąte, w sempiternę dostają zawsze ci sami, a najbardziej od tych, którzy ich bronią. Po szóste, dopiero wyłączenie chłamu pokazuje, ile go jest.
Pierwsza sprawa dotycząca czerni i „wolnych mediów”: liczy się tylko kant i spryt. Rynek „wolnych” mediów należy do najbardziej zideologizowanych i zmistyfikowanych, więc nic tu nie jest takie, jak się wydaje. Ideały się oczywiście zdarzają, ale gablotka na nie byłaby większa od pudełka zapałek. Kiedy się mówi, że coś się robi w imieniu społeczeństwa, wolności, wartości czy szlachetnych pobudek, od razu wiadomo, że chodzi o szemrany interes albo zlecenie. „Wolne” media pełnią więc funkcję albo pasera albo płatnego zabójcy. Tym jest przecież to, co skrótowo wiąże się z szyldami „cała prawda całą dobę” oraz „nie ma wolności bez solidarności”, a wcześniej „nam nie jest wszystko jedno”. Tłumacząc to z koturnowego na polski chodzi o to, żeby widza, słuchacza, użytkownika czy czytelnika zrobić w bambuko, czyli przemienić mu mózg w wodę. Przy okazji sobie też zrobić wodę z mózgu, żeby nie wypaść z roli. A wtedy można wcisnąć każdy kit.
Kitowanie w „wolnych” mediach jest możliwe dlatego, że kompletnie nie liczą się one z logiką. Tu obowiązuje logika paranoika, czyli zwykle tzw. dowód z sikania w tej samej bramie (czego, żeby było jasne, nie pochwalamy, znaczy sikania). Jak kogoś przypiliło i wysikał się w bramie, nie jest ważne, czy od podobnego czynu innego osobnika minęło 7 czy 70 lat, czy wiedzą o swoim istnieniu, czy mają świadomość historii sikania w owej bramie. To wszystko nieważne: brama ta sama, więc jest dowód na działanie wspólne i w porozumieniu oraz wyłącznie ze złych intencji. Ideałem jest tu niejaki Tomasz Piątek, ale duże zasługi mają Wojciech Czuchnowski, Jakub Sobieniowski czy Bartosz Wieliński. Nie logika jest ważna, lecz pragmatyka, czyli konkretne paserstwo bądź zlecenie.
Jak już w „wolnych” mediach udaje się pokonać nikomu niepotrzebną logikę, podobny zabieg robi się na semantyce. A wtedy aborcja (zabicie ludzkiej istoty) jest prawem człowieka, oszczerstwo jest obroną prawdy, zniesławienie – działaniem w interesie społecznym, kłamstwo – mniejszym złem w interesie większego dobra, zdrada (taka, o jakiej mówi art. 82 konstytucji) – dbaniem o dobro wspólne i wiernością Rzeczypospolitej, seksualizacja wszystkiego i z wszystkimi tego konsekwencjami – edukacją, antywartości są prawdziwymi wartościami, zaś rozwalanie więzi społecznych czy rodzinnych – walką z dyskryminacją i homofobią (transfobią). Ideałem jest taka sytuacja, że nic nie znaczy tego, co przez wieki znaczyło.
Gdy już bohatersko zrujnowało się logikę i semantykę, można przejść do zakwestionowania kryterium obiektywizmu. A wtedy obiektywne jest to, co służy postępowi (jak bardzo zakłamana byłaby idea owego postępu), co jest na sztandarach awangardy konkretnego czasu (proletariuszy, kobiet, LGBT+), co wynika z celów inżynierii społecznej, reedukacji bądź pedagogiki, co za takie uznają „elity” danego czasu, co wynika z paradygmatu ustrojowego bądź ideologicznego (komunizm, liberalizm, anarchizm), co można narzucić poprzez dominację w mediach, nauce i kulturze. Na tej zasadzie obiektywne jest zawsze to, czego autorami byli i są Bronisław Geremek, Adam Michnik, ks. Adam Boniecki, Donald Tusk czy Olga Tokarczuk, zaś nigdy obiektywne nie jest to, co pochodzi (pochodziło) od Jarosława Kaczyńskiego, Jana Olszewskiego, prof. Ryszarda Legutki czy abp. Marka Jędraszewskiego.
W walce o wolność „wolne” media wykorzystują zawsze jakiś nawóz historii. W najnowszej odsłonie są to rycerze wolnego słowa, czyli dziennikarze. Wszystko jest przez szefów „wolnych” mediów robione w ich interesie i dla ich dobra. Tak jak wcześniej w ich interesie i dla ich dobra było wywalanie z roboty w ramach zwolnień grupowych, cięcie uposażeń, wyrzucanie z pracy za nieprawomyślność (nawet gdy latami te osoby były hiperprawomyślne). Żadne tam zarządy spółek i ich zarabiający miliony establishment – najważniejsi są dziennikarze. I oni dla własnego dobra zawsze dostają w sempiternę, bo to jest pestka w porównaniu z historyczną rolą, jaką odgrywają. Zawsze trzeba się przecież kimś zasłonić, żeby na wierzch nie wylazła pazerność, interesowność czy hipokryzja. Dlatego ci traktowani jak nawóz historii zawsze mają przerąbane, choćby doraźnie wszyscy im się podlizywali.
Na koniec kwestia medialnego chłamu. Gdyby nie wyłączono różnych „wolnych” stacji i nie przybrano kirem portali, gazet czy nośników reklamy zewnętrznej (też oczywiście „wolnych”), trudno byłoby się zorientować, jak dużo należy do zaledwie kilku podmiotów (najwięcej do Discovery i Polsatu). I jak bardzo ta wielka armia przyczynia się do tego, co opisałem w poprzednich akapitach. Poza tym, jak bardzo to jest chłamem pod względem estetycznym i każdym innym. Wyłączenie tego chłamu zadziałało jak balsam, jak filtr i środek uspokajający. Na co dzień ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ten chłam zamula im mózgi. On wprawdzie wrócił, ale przy wyższym poziomie świadomości tego, czym jest. I to jest największy pożytek z akcji „Media bez wyboru”. Sama nazwa jest zresztą bezsensowna (co nie dziwi), bo sugeruje, że „wolne” media nie mają wyboru i muszą produkować chłam, walczyć z logiką i semantyką, gdyż inaczej nie miałyby racji bytu. Pogratulować zatem trafności.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/538763-szesc-lekcji-z-protestu-pod-haslem-media-bez-wyboru