Kanclerz Niemiec Angela Merkel miała, w przeciwieństwie do wielu z nas, wyjątkowo udany koniec roku 2020. Przez ostatnie półrocze, gdy Niemcy przewodniczyły Unii Europejskiej, udało się im zrealizować większość priorytetów, które sobie wyznaczyły, z funduszem odbudowy i ramami finansowymi na lata 2021-2027, na czele. Na samo zakończenie roku Bruksela zawarła (w ostatniej chwili) umowę handlową z Londynem, oraz dopięła trwające ponad siedem lat negocjacje wokół umowy o partnerstwie inwestycyjnym z Chinami (Comprehensive Agreement on Investment - CAI). Jedno wielkie pasmo sukcesów, i to w dobie pandemii – cieszą się niemieckie media - oraz chwalą „pragmatyczną” Realpolitik Berlina, ukierunkowana „wyłącznie na wynik” (Handelsblatt).
Wbić klin między UE a USA
Brzmi fantastycznie, ale w przypadku CAI należy zadać pytanie co nam Niemcy tu właściwie wynegocjowały i jaki będzie koszt porozumienia z Pekinem? Nie ma bowiem nic za darmo, a już szczególnie w relacjach z państwem środka. Negocjacje w sprawie CAI toczyły się mozolnie od lat, i jak się wydawało, bez większych sans na sukces. Jeszcze rok temu, w grudniu 2019 r. minister spraw zagranicznych Chin Wang Yi mówił, że jest mało prawdopodobne, by Pekin kiedykolwiek zawarł umowę inwestycyjną z UE, bo „Chiny są krajem rozwijającym się”. Pekin usilnie wzbraniał się przed żądaniami strony europejskiej, by zmniejszyć asymetrię w relacjach z Brukselą: całkowite otwarcie europejskiego rynku na chińskie towary przy jednoczesnym utrudnianiu europejskim firmom dostępu do chińskiego rynku. W tle: zniekształcenie konkurencji poprzez państwowe subwencje dla chińskich firm i wymuszony transfer technologii. Relacje na linii UE-Chiny pogorszyły się na tyle, że Bruksela opublikowała w ubiegłym roku nową strategię wobec Chin w której określiła je jako „systemowego rywala”. Zaostrzenie kursu wobec Pekinu nastąpiło z tych samych pobudek jak ostry zwrot w tej kwestii USA. Są to pogłębienie autorytaryzmu pod rządami Xi Jinpinga; brak nadziei na znaczące reformy gospodarcze w Chinach; potwierdzenie roli Komunistycznej Partii Chin w życiu społecznym i gospodarczym; eksternalizacja problematycznych praktyk politycznych i gospodarczych m.in. za pośrednictwem inicjatywy Jedwabnego Szlaku (Belt and Road Initiative), oraz agresywne strategie handlowe jak Made in China 2025.
Co sprawiło, że Chiny nagle zmieniły zdanie? Przyczyniły się do tego wybory prezydenckie w USA, oraz płynące z Berlina deklaracje o chęci ożywienia relacji transatlantyckich pod nową amerykańską administracją. Gdy stało się jasne, że Joe Biden będzie prowadził taką samą, a może nawet ostrzejszą, politykę wobec Chin niż Donald Trump, Pekin postanowił się ugiąć na tyle, by zawarcie umowy z UE stało się możliwe. Skoro chińskie firmy już dziś mają pełen dostęp do europejskiego rynku (z niewielkimi ograniczeniami), korzyści płynące z umowy dla Pekinu muszą być więc natury politycznej. Po pierwsze: dostarcza ona legitymizacji dla komunistycznego reżimu, i to nie tylko na rynku wewnętrznym, w chwili gdy wizerunek Pekinu został mocno nadszarpnięty przez pandemię, zamieszki w Hongkongu i prześladowanie Ujgurów, a po drugie, i to jest zapewne najważniejsze: chińskie władze maja nadzieję, że CAI zablokuje powstanie zjednoczonego frontu antychińskiego, czyli stałej koordynacji ws. polityki wobec Chin między UE a USA. Xi Jinping osobiście wziął udział w ostatnim etapie negocjacji, co pokazuje, że Chinom zależało na tym, by dopiąć tę sprawę w okresie zawieszenia pomiędzy końcem jednej prezydentury w USA a początkiem kolejnej. Jest to sygnał wysłany Waszyngtonowi, że Pekin się nie ugnie i chce wbić trwały klin między stary kontynent a nowy. W pewnym sensie się to już udało, bowiem UE postanowiła nie konsultować się z amerykańską administracja ws. CAI i zignorować ostrzeżenia (przyszłego) doradcy ds. bezpieczeństwa Bidena, Jake’a Sullivana.
Autonomia strategiczna
Można było przy tym zaobserwować pewien dysonans między Berlinem i niektórymi partnerami Niemiec w UE (w tym Polska i Włochami), ale także między kanclerz Angelą Merkel a częścią jej otoczenia politycznego, o wiele bardziej krytycznie nastawionego do Chin. Merkel bowiem wcale nie uważa państwa środka za systemowego rywala Europy, a w każdym razie wolałaby by nim nie były. Wymiana handlowa Niemiec z Chinami wynosi ok. 200 mld euro rocznie, podczas gdy cała wartość niemieckiego handlu opiewa na ok. na 2,4 biliony euro. Chiński udział może wydawać się niewielki, ale tym większy – argumentuje Berlin - jest potencjał na wzrost. Ale główny powód parcia Berlina do zawarcia CAI jest oczywiście polityczny. Minister spraw zagranicznych Niemiec Heiko Maas podkreślił przy okazji rozpoczynającego się 1 lipca b.r. półrocznego przywództwa Berlina w UE, że Niemcy chcą być „pośrednikiem” pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem, ponieważ „świat nie powinien zostać podzielony na dwie strefy interesów”. Inaczej mówiąc: stać się bipolarny. W takim świecie decyzje byłyby podejmowane ponad głowami Europejczyków, którzy musieliby „wybierać stronę” przy każdym istotnym politycznym posunięciu. A tak Niemcy staną się języczkiem u wagi, „uczciwym maklerem” między zwaśnionymi mocarstwami, ze wszystkimi korzyściami, które taka pozycja ze sobą niesie. W tych niepewnych czasach. Niemcy uważają ponadto, że nie da się rozwiązać problemu ocieplenia klimatycznego bez udziału Chin, ani uporządkować globalnego handlu. Chiny – tak uważa pani kanclerz - są „nieodzowne”. Niemcy i ich największe koncerny, szczególnie sektor motoryzacyjny, są zbyt zależne od państwa środka, by wejść z nim w konflikt. Niemieccy producenci, jak pisze „Foreign Policy”, zainwestowali miliardy w produkcję samochodów elektrycznych w Chinach. Państwo środka, argumentuje Berlin, już jest u progu Europy, zbyt blisko, by zamknąć przed nim drzwi.
Gdzieś w tle majaczy oczywiście pomysł „strategicznej autonomii” Europy, forsowany przez Francję w dobrej gaullistowskiej tradycji. Nie bez powodu kluczowa rolę w negocjacjach CAI odegrał prezydent Francji Emmanuel Macron (przy okazji coś także skapnie dla francuskich koncernów). Nie wiadomo oczywiście, co będzie w umowie wynikającej z tego porozumienia, ale z przecieków wynika, że Pekin zobowiązał się „podjąć wysiłki w celu zwiększenia dostępu europejskich koncernów do chińskiego rynku (m.in. do sektora samochodowego) oraz w kierunku ochrony europejskich inwestycji, czy przestrzegania praw pracowniczych”. Jest to „obietnica obietnicy”, a biorąc pod uwagę osiągnięcia Chin w dziedzinie dochowywania umów, i niedawny spór handlowy Pekinu z Australią, czy sposób traktowania Hongkongu, UE podeszła do CAI, delikatnie mówiąc, ze sporą dawką optymizmu. Jeśli umowa w ogóle dojdzie do skutku, i zostanie ratyfikowana, co wciąż nie jest do końca pewne, to będzie ona przede wszystkim korzystna dla Pekinu. A w dalszej kolejności dla niemieckich i francuskich koncernów. Ucierpią natomiast relacje transatlantyckie. Stosunki z Chinami zapewne będą jednym z głównych punktów tarć między Unią i administracją Bidena, którego naciski Europie będzie trudniej lekceważyć niż presję Trumpa.
A o autonomii strategicznej można by mówić, gdyby UE była w pozycji siły wobec Chin i posiadała instrumenty by wymusić na Pekinie przestrzeganie złożonych przez nie zobowiązań. A takich instrumentów Bruksela zwyczajnie nie posiada. Wręcz przeciwnie, umowa inwestycyjna utrudni Brukseli w przyszłości sprzeciw wobec niekorzystnych dla jej interesów posunięć Pekinu. Ryzyko wynikające z umowy jest więc ogromne, a zysk niewielki i niepewny. W obozie Bidena w każdym razie panuje nadzieja, że korzyści z CAI okażą się dla Europejczyków krótkotrwałe, bo Pekin nie dotrzyma swoich obietnic. Ponadto mandat Merkel kończy się we wrześniu 2021 r., a jej następca może zająć o wiele twardsze stanowisko wobec Chin, szczególnie jeśli w przyszłym rządzie znajdą się Zieloni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/533597-umowa-ue-chiny-czyli-berlin-pcha-europe-w-ramiona-pekinu