Poprawność polityczna jest tak ciężkostrawna jak powieści socrealistyczne. W tych ostatnich obowiązywał schemat postępowego chłopa i robotnika broniącego się przed wstecznikiem burżujem czy sabotażystą, w dziełach współczesnych poputczików musi występować dobry gej, wysoko postawiony Murzyn i religijny, najchętniej katolicki, ciemnogród. O ile czarnoskóry aktor grający dyrektora w korporacji czy ministra we współczesnym rządzie nie jest niczym rażącym (choć i tak obsada często wynika z autocenzury), to gdy w serialu „Bridgertonowie” w niektóre role angielskich arystokratów XIX stulecia wcielają się Murzyni, to realizm spada twarzą na twardy bruk. No ale Netflix potrafi - w imię postępu - taranem wepchnąć postępowe treści w każde, nawet najbardziej niepozorne, dzieło.
Upolitycznienie koloru skóry w filmach historycznych jest nie tylko kłamstwem, ale także potwarzą dla czarnoskórych - to tak, jakby producenci nie widzieli w prawdziwych dziejach murzyńskiej społeczności nic wartego opowiedzenia. A tutaj ulegnijmy pokusie dygresji, bo spośród wielkich, skomplikowanych postaci czarnoskórej ludności jest wiele fascynujących przykładów. Powstał przecież serial „Zulus Czaka” o despotycznym wodzu afrykańskiego plemienia z XIX wieku, wciąż czeka na ekranizację biografia jednego z najbogatszych królów ludzkości - Mansa Musy z XIV wieku, życiorys Baracka Obamy na pewno dostarczy inspiracji do niejednego scenariusza, a wśród wczesnych twórców amerykańskiego jazzu trudno by było o niemurzyńskiego bohatera. Zresztą cały dorobek aspirującej do awansu społecznego wyzwalanej z niewolnictwa ludności jest historią, której nie trzeba wymyślać - jest ona bogata jak każda inna i nie potrzebowałaby obsady aktorów rasy kaukaskiej/białej.
Nachalność wbrew historii
Oczywiście Julii Quin, autorce książek, romansów o rodzinie Bridgertonów, które stały się podstawą scenariusza, pomysł czarnoskórych odtwórców ról w serialu musiał się spodobać, bo inaczej spadłaby z piedestału.
To bardzo przemyślany, a nie ślepy wybór
— komentowała pisarka, coś zbyt gorliwie zapewniając, że to nie jest przypadek. A że nie jest, to my dobrze wiemy - w obawie przed rasizmem, zwłaszcza tym wyimaginowanym, trzeba kreować wizerunek czarnoskórego niczym chłoporobotników we wczesnych powieściach Mariana Brandysa. Twórcy filmów i seriali coraz nachalniej tę polityczną poprawność stosują, bo o ile można było w serialu o Ani z Zielonego Wzgórza przemycić wątek homoseksualny, katolickiego króla Hiszpanii Filipa II przedstawić jako człowieka o sylwetce pokracznego pająka, to Wielka Brytania 1814 roku z czarnoskórym hrabiostwem to piramida fałszu, urągająca logice, prawdzie i faktycznej niedoli ówczesnej ludności niewolniczej. Bo pamiętajmy, że Kongres Wiedeński z 1815 roku, który zniósł niewolnictwo w kontynentalnej Europie, akurat w tym aspekcie nie został przyjęty przez Brytyjską Koronę. Koronę? No właśnie - królową Zofię Charlottę gra w serialu czarnoskóra Golda Rosheuvel. Reżyserka „Bridgertonów”, Shonda Rhimes, jest twórcą niejednego serialu, ale do tej pory nie wychodziła w twórczości poza obowiązkowe kreowanie ról „dobrych gejów” czy wieloetnicznej ekipy bohaterów (Np. „Sposób na morderstwo”).
Sztuka filmowa i wyrzeczenia
Każdy człowiek wie, że dobór aktorów, zwłaszcza do filmów historycznych, bazuje także na fizycznym podobieństwie. I tak oto Michał Koterski wcielający się w rolę Edwarda Gierka musiał nieco przytyć, Adam Driver do roli XVII-wiecznego jezuity w filmie „Milczenie” musiał schudnąć 20 kilo, a Kieślowski potrafił po nakręceniu kilkunastu scen wymienić chłopca-aktora na kogoś innego, bo coś mu nie pasowało. Teraz zaś intuicja, chęć przekonania widza, staranność i zaangażowanie ustępują restrykcjom niby antyrasistowskim, niczym w wytycznych Żdanowa dotyczących socjalistycznej twórczości.
Zresztą starania o podobieństwo dotyczą wszystkich adaptacji, bo Tolkienowski Gandalf nie może być grany przez gładkiego nastolatka, a Longin Podbipięta przez baletnicę. Rezygnując z podobieństwa na rzecz politycznej poprawności i celów ideologicznych, odbiera się widzowi przywilej odczuwania opisywanych realiów. A przecież obsesje rasowe to jeden z kilku kręgów politpoprawnego szaleństwa - rolę Jamesa Bonda będzie odgrywała kobieta, a wkrótce pewnie dzieci będą grały starców, a starcy dzieci.
Już nawet kino północnokoreańskie wykorzystywało tych kilku zbiegów z amerykańskiej armii, by odgrywali role ludzi z Europy czy USA. Gdy Bareja kazał pomalować Ryszarda Raduszewskiego na czarno, by grał stypendystę z Harvardu w serialu „Alternatywy 4”, to chodziło o ostentacyjne ugroteskowienie sytuacji - teraz Netflix podobną groteskę proponuje z poważną miną.
Dobiorą się i do klasyki
Lewaccy komentatorzy będą mieli ubaw - bo oto konserwatywny, ba!, może nawet rasistowski, ciemnogród oburza się, dopomina się o jakąś prawdę historyczną, wierność realiom, o jakieśtam fakty. A przecież prawda i fakty nie mają dla nich znaczenia, gdy idzie o wychowanie ludzkości do ich utopijnych celów. W tym samym czasie narasta krytyka wobec wcześniejszych dzieł filmowych - Machulski przepraszał już za „Seksmisję”, a nie daj Bóg pokazać feministkom wczesnego Jamesa Bonda, gdzie agent 007 potrafi klepnięciem w tyłek odprawić kochankę, żeby mężczyźni mogli swobodnie porozmawiać. Zresztą „Bridgertonowie” już są przeciwstawiani serialowi „Downton Abbey”, opowiadającym o brytyjskiej arystokracji w tradycyjny sposób. Skoro dziś jednemu profesorowi z Polskiej Akademii Nauk przeszkadza słowo „Murzyn”, a „Gazeta Wyborcza” lansuje bibliotekarkę, która uznała powieść „W pustyni i w puszczy” za rasistowską, to przyjdzie kolej i na następne nieprawilne utwory.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/532554-politpoprawnosc-czarnoskorzy-w-rolach-arystokracji-z-xix-w
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.