„Na froncie, w obozie, pod okupacją” - tak oto reklamował niemiecki, polskojęzyczny portal Onet (Ringier Axel Springer) swój przedświąteczny tekst, z ilustracją Wigilii niemieckich żołnierzy przy choince w bunkrze pod Stalingradem. A w tekście i o konającym, który śpiewał kolędę, i o rozbitej przez ruski pocisk flaszce szampana było… - jednym słowem, tragedia… Było, ale już nie ma. Bo jacyś Polacy uznali to za skandal, więc redaktor naczelny Onetu Bartosz Węglarczyk przeprosił i cierpiący przy choince w bunkrze na froncie wschodnim zniknęli…
Ot, takie niedopatrzenie. Może jeszcze ci Polacy nie dojrzeli, aby spojrzeć prawdzie w oczy? Niemieccy twórcy, propagandyści i politycy uświadamiają tę „prawdę” od lat, tylko nie do wszystkich jeszcze dotarła. Są różne formy uświadamiania. Czytać nie wszystkim się chce, ale już filmy szerokoekranowe, seriale telewizyjne, to skuteczne środki wyrazu, obrazem trzeba operować. Onet to wie… Tę propagandową twórczość dosadnie podsumował przed laty, na marginesie premiery filmu „Upadek”, monachijski aktor, scenarzysta i reżyser Dominik Graf:
Niemcy filmują zazwyczaj jedynie emocje związane z historycznym losem i mity, a nie samą historię w detalach i tym samym ją fałszują.
Zdaniem tego laureata wielu prestiżowych nagród, „niemieckie kino jest jednym wielkim nieporozumieniem”. Tu muszę zaprotestować, owo „nieporozumienie” to zamierzona, konsekwentna polityka, realizowana mniej lub bardziej udanie, ale bez wątpienia świadoma.
Pisałem o tym już wielokrotnie, ale przypomnę jeszcze raz. Wedle zapowiedzi, ekranowy comeback Adolfa Hitlera w filmie „Upadek” miał być, poważną rozprawą na temat przywódcy III Rzeszy, który doprowadził sfanatyzowany naród na krawędź samozagłady. Efekt był żałosny. Owe oczekiwane quasi-stadium psychologiczne Führera da się streścić zdaniem: Hitler zjadł makaron w sosie pomidorowym, pochwalił kucharza, wyczyścił jamę gębową, pogłaskał psa, zanim go otruł, zabrał poślubioną w bunkrze Ewę Braun do osobnego pokoju, by towarzyszyła mu w ucieczce na tamten świat, i oboje zniknęli w płomieniach. Że spłycam? Jeśli ktoś spłycił, to reżyser Olivier Hirschbiegel, który nie zdobył się na pokazanie oszalałego, wrzeszczącego przy mównicy oprawcy, lecz jako posmutniałego, mającego raczej wywołać współczucie, znerwicowanego wodza, targanego ludzkimi uczuciami, bezradnego i przybitego rozmiarem własnej klęski. Tematem filmu nie było wszak ludobójstwo, sukcesywne, planowe wyniszczanie innych narodów, okupacje, był nim dramat samego Hitlera „z ludzką twarzą”…
Pokaz „Upadku” w monachijskim Mathäser Filmpalast Niemcy nagrodzili brawami na stojąco, a tylko nieliczni, jak reżyser Wim Wenders zareagowali wręcz z wściekłością:
Czemu, do cholery nie pokazać, że ta świnia już nie żyje? Czemu tego człowieka zaszczycać jak nikogo z tych, którzy musieli umierać całymi szeregami?
– pytał.
Pokazowi „Upadku” w Roy Thomson Hall w kanadyjskim Toronto standing ovation dla tej najdroższej produkcji w dziejach kinematografii RFN nie było. Prezentacjom poza granicami towarzyszyło zażenowanie. Film nie traktował o fenomenie zbiorowej fascynacji tym zbrodniarzem w III Rzeszy, był grą na emocjach z pominięciem prawdy historycznej, taką samą, jak kreowanie lekarza SS na człowieka wrażliwego i przepojonego honorem, a przemilczenie, że własnoręcznie zabijał więźniów obozów koncentracyjnych.
Jeszcze dalej posunął się reżyser komedii „Mein Führer” (w pełnym brzmieniu tytuł tego obrazu to: „Mój wódz – naprawdę najprawdziwsza prawda o Adolfie Hitlerze”), Dani Levy, który spojrzał na Hitlera okiem facecjonisty. I znów przez Niemcy przetoczyła się debata, czy można podchodzić z humorem do zbrodniarza, który przyczynił się do śmierci ponad 50 mln ludzi? Twórca pierwszej niemieckiej komedii o Hitlerze dworował sobie, jak trudno było być wodzem III Rzeszy, zwłaszcza, gdy na Pomorzu obce wojska witały się z gąską, a fryzjerka przez przypadek zgoliła mu pół wąsa. Podłamany Führer znajdował spokój bawiąc się w wannie wojennymi okręcikami, lub w łóżku, śpiąc między „swymi Żydami”, panią i panem Grünbaumem, których dostarczył mu prosto z KZ Sachsenhausen minister propagandy Joseph Goebbels. Adolf Grünbaum zgodził się postawić na nogi rozklekotanego wodza i przygotować do wygłoszenia 1 stycznia 1945 r. orędzia noworocznego… Ot, taki humor i kompromis twórczy po niemiecku. Dziś nikt już tej nazi-farsy nie pamięta, ale rura została odetkana; ostatecznie zwyciężyła opinia, że lepiej, gdy Niemcy robią z uwielbianego niegdyś powszechnie „wuja Dolfi’ego” idiotę, niż wielkiego wodza z małymi wadami…
Lista filmów historycznych z osobliwym wydźwiękiem, zrealizowanych w RFN dla kin i telewizji jest długa: „Ucieczka i wypędzenie”, trylogia „Wygnańcy”, filmy „Ucieczka kobiet”, „Śmierć mego ojca”, „Ostatnie ofiary Hitlera”, dwa odcinki „Drezna” o zburzeniu miasta przez aliantów, film o tragedii pasażerów statku „Wilhelm Gustloff”, wreszcie sprzedany w stu krajach świata, zakłamany serial „Nasze matki, nasi ojcowie”. W tym ostatnim złymi nazistami okazali się być żołnierze… Armii Krajowej, zapijaczeni złodzieje i łachmaniarze, którzy zatrzasnęli drzwi do bydlęcych wagonów wiozących Żydów na zagładę…
Głównym problemem wszystkich tych „dzieł” jest to, że o ludobójstwie i o złamanych losach milionów ludzi mówi się łamanym językiem. Przykłady? Można nimi sypać jak z rękawa. „Ucieczka i wypędzenie” („Flucht und Vertreibung”), to „love story” na pruskim mrozie - miłosne perypetie hrabianki Leny i francuskiego jeńca, który nie wiadomo skąd znalazł się na terenach Litwy i Polski tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Bardziej prawdopodobne byłoby wygniatanie słomy przez błękitnokrwistą nazistkę z polskim robotnikiem przymusowym, ale w produkcji partycypowała telewizja Arte, więc musiał być Francuz. Ojciec hrabianki, tak jak Hitler, zabił swego psa i potem siebie, lecz per saldo historia kończy się szczęśliwie: córka nazisty zmieniła poglądy i odnalazła w Bawarii ukochanego Francuza, pracującego dla aliantów – ot, taki niemiecko-francuski happy end… Z kolei akcja filmu „Gustloff”, w którym sprawcy stali się ofiarami, rozgrywa się w Gotenhafen - jak objaśniano, „w dzisiejszej Gdyni”…
Czy nazista może być dobry? Oczywiście! Dowiedli tego twórcy takich filmów jak „Walkiria”, o zamachu na Hitlera - z Tomem Cruisem w roli „bohaterskiego” pułkownika Clausa von Stauffenberga, który w rzeczywistości żywił bezgraniczną pogardę do ludności w okupowanej Polsce, skąd w listach do żony pisał, że ten „motłoch” może się przydać jako robotnicy przymusowi dla niemieckich chłopów, czy mniej znany obraz pt. „John Rabe”. Ten ostatni traktuje o zadeklarowanym zwolenniku i członku NSDAP, „bohaterskim” szefie fabryk Siemensa w Chinach, który ratował życie swej skośnookiej załogi. W filmie wdzięczni Chińczycy, ocaleli pod wielką flagą ze swastyką przed japońskimi nalotami, śpiewają „Niemcy, Niemcy ponad wszystko…”, wznoszoną ręce i okrzyki „Sieg Heil!” na cześć ich „zbawcy”…
W zbiorowej pamięci Niemców dokonuje się na naszych oczach przenicowania historii, do tej pory realizowanego głównie poprzez niemieckie media. Publikacja Onetu przełamała kolejną barierę: oto w przeddzień Wigilii polskojęzyczny portal niemiecko-szwajcarskiej spółki zaserwował nam, Polakom, zilustrowaną opowieść o cierpiących najeźdźcach i okupantach. Przecież cierpienie jest beznarodowe, a jak cierpieli, widać było na obrazku…
Władza chce mieć większy wpływ na to, co się dzieje w mediach, a mediami, które są w rękach polskich właścicieli, łatwiej się steruje. Na wielkich właścicieli, którzy mają doświadczenie na wielu rynkach międzynarodowych, trudniej wywrzeć wpływ
– przestrzegał doświadczony Bartosz Węglarczyk jeszcze przed wykupieniem przez koncern Orlenu od Verlagsgruppe Passau prawie dwustu polskojęzycznych, lokalnych tytułów prasowych i pół tysiąca portali internetowych. Czyż nie dramat?! Jak teraz polskojęzycznym realizować politykę redakcyjną w kształtowaniu polskiej opinii publicznej, według instrukcji Marka Dekana, de domo Ringier Axel Springer?
Gdyby więc ktoś miał jeszcze wątpliwości, co do potrzeby repolonizacji mediów, której szef Onetu boi się dziś jak święconej wody, czemu też dał wyraz na Twitterze, niech przeczyta ten tekst jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze, aż do skutku. Jakiego skutku? Aż wreszcie pojmie na czym polega niemiecka, wielopłaszczyznowa polityka relatywizacji dziejów, w której sprawcy stają się ofiarami…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/532257-onet-przelamal-kolejna-bariere