Urocze jest rozumienie polityki przez Martę Lempart. Tym bardziej urocze, że to kobieta po przejściach. Na państwowych posadach i urzędach po przejściach.
Choć pisanie „kobieta”, a nie „osoba” jest chyba ryzykowne w czasach piętrowych transgresji. Albo debat nad cispłciowością. Urocza jest nawet obecność w jednym studiu (14 grudnia 2020 r. w zakładowym radiowęźle Agory) takich potęg jak Marta Lempart i Dominika Wielowieyska (jako gospodyni, ale absolutnie nie w sensie, że do mopa, garów i niańczenia). Ale nie o szczytowanie intelektualne ani nawet wykładnik zapisywany w indeksie górnym tu chodzi, a o podstawę.
Podstawa jest taka, że Marta Lempart, w przeciwieństwie do niejakiego Lenina, chce być demiurgiem polityki, nie będąc formalnie politykiem („Absolutnie nie przewiduję startu w wyborach”). Lenin jednakowoż był premierem rządu bolszewików, choć demiurgowanie było chyba jego głównym celem. Deklaracja jest jednak miękka, bo co to znaczy „nie przewiduję startu w wyborach”. Donald Tusk nie przewidywał swojej posady w Brukseli nawet wtedy, gdy już mu ją załatwiono. Ale Marta Lempart nie przewiduje, gdyż na razie jesteśmy na etapie rewolucji i tu jest z Leninem zgodna, że „najważniejszą rolą jest wspieranie wszystkich ludzi, którzy protestują”.
Niepotrzebnie Marta Lempart zastrzega się, że „w tym [organizowaniu protestów] ja jestem znakomita”. Znakomita jest bowiem we wszystkim, ze szczególnym uwzględnieniem wiązanek – nie okolicznościowych (nie - dla drobnomieszczaństwa), tylko słownych. Znakomita jest też w „pilnowaniu, żeby już nigdy nie było tak, że panowie w Sejmie zdecydują sobie coś”. „Coś” to jest coś, a chodzi o nie-coś, czyli żeby o niczym nie decydowali. Gdy chodzi o „coś”, to zapewne panie stają się panami (stąd mowa tylko o panach), a płeć (gender) odzyskują wtedy, gdy nie ma „cosia”.
Dialektyka „coś – nie-coś” czy „episteme” cosia jako nie-cosia (w koncepcji Michela Foucaulta) wydają się bardzo obiecujące, ale Marta Lempart w to niestety nie wchodzi. Jak Lenina, bardziej interesuje ją praktyka. I teleologia – ale to już jak u Trockiego, albowiem w końcu „moja rola i największy pożytek ze mnie jest wtedy, jeśli dopilnujemy, żeby nigdy nie było jak wcześniej”. Celem jest zatem permanentna rewolucja. Ale jeśli nigdy nie będzie jak wcześniej, to nigdy nie będzie żadnego cosia, bowiem nie zdąży się zakotwiczyć. Ale jakieś „coś” jednak będzie. Na przykład „jedyna pewna data, jaką mamy, to jest 8 marca i 3 października”. W kalendarzu rewolucyjnym, czyli odpowiedniku francuskiego kalendarza republikańskiego (wprowadzonego 5 października 1793 r.).
Skoro wzorem jest rewolucja francuska, to zapewne odpowiednikiem Komitetu Ocalenia Publicznego (rewolucyjnej egzekutywy) jest Rada Konsultacyjna, która „liczy 14 zespołów, w skład których wchodzi 800 osób”. Czyli mamy już 800-osobowy rząd rewolucyjny w pogotowiu. I on czeka. Lud wyprowadzany na ulice i barykady przez Martę Lempart „doprowadził do tego, że PiS spadło poparcie mimo machiny propagandowej. Mamy rząd, którego poparcie nie przekracza 30 proc.”. Dla rządu rewolucyjnego poparcie już przekracza 130 proc., ale czeka. Aż ten 30-procentowy się podda. Wtedy władza przytoczy się po asfalcie przed Martę Lempart niczym rośliny zwane biegaczami. Ona władzę podniesie i tak powstanie rząd techniczny. A potem „powinny być wybory, w których wybierzemy sobie Sejm, który będzie głosował tak, jak życzą sobie ludzie, a nie działacze partyjni i Kościół”.
Skoro „wybierzemy sobie Sejm”, to znaczy, że rewolucja sobie wybierze, bo przecież niestety część ludu jest na to za głupia, a przynajmniej ma niską świadomość rewolucyjną, więc prawa głosu mieć nie powinna. Chyba że jakoś się ich przekona, korzystając z bogatego dorobku Feliksa Dzierżyńskiego, Wiaczesława Mienżynskiego, Gienricha Jagody, Nikołaja Jeżowa czy Ławrentija Berii. Zanim skorzysta z dorobku tych wybitnych rewolucjonistów, Marta Lempart musi „wytrącić ludzi z przekonania, że dopóki rządzi PiS, to nic nie da się zrobić”. Oczywiście, że się da, bo „po to jest ta rada, po to jest zbieranie postulatów protestu, praca nad rozwiązaniami, żebyśmy mieli wizję tego, co się będzie działo, jeśli PiS zupełnie sięgnie dna i się podda”.
Czekanie, aż ktoś się podda, to nie jest działanie rewolucyjne, więc coś z tą dobrze zapowiadającą się wyzwoleńczą teleologią szwankuje. Ale Marta Lempart, niczym Anatolij Kaszpirowski, będzie obalała PiS siłą woli i swej nadzwyczajnej samoświadomości. Już, na zasadzie „skuś baba na dziada” i poprzez ręce, które psują, Marta Lempart wpływa na to, że PiS „ma problemy z uzbieraniem większości w Sejmie”. I, zapewne także przez szpilki wbijane przez Agnieszkę Holland (mimo że dziadersa) w laleczkę voodoo, mamy „paniczne liczenie szabel przed każdym posiedzeniem”.
Jako demiurg niechcący zasiadać w Sejmie, Marta Lempart już ma moc większą od tej, z jaką Uri Geller wygina łyżeczki i widelce. I wykorzystuje tę moc, aż „pan Kaczyński wystawił sobie pod domem 80 radiowozów i 600 policjantów”. Zapewne z obawy, że mu Marta Lempart nie tylko łyżeczki wygnie, ale wręcz zakrzywi czasoprzestrzeń wokół domu. Już zresztą musi mieć zdolność oddziaływania grawitacyjnego (niczym dwie „spadające” na siebie czarne dziury), skoro zapowiada, że „nadchodzą inne czasy”. Już obecnie „Jarosław Kaczyński wstaje rano i nie ma 100 proc. pewności, że ma większość w Sejmie”.
Marta Lempart najwyraźniej zakrzywia czasoprzestrzeń. No, ale skoro ma już taką moc, dlaczego nie pochłonie PiS (jak czarna dziura), tylko czeka? Grawitacja nie czeka, tylko zakrzywia i więzi, gdy masa jest tak duża, że horyzont zdarzeń wyznacza promień Schwarzschilda. Problemem jest tylko to, że potem już nic nie jest takie samo jak przed przekroczeniem horyzontu zdarzeń. I nie da się tego kontrolować. Czeka nas więc chyba pierwsza rewolucja oparta na grawitacji. I czarnych dziurach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/530804-marta-lempart-potrafi-juz-zakrzywiac-czasoprzestrzen