Rewolucyjne „dziewczynki” nie cenią dorobku tych, którzy kiedyś zbłądzili, ale wrócili na tory, a nawet zaczęli tropić i wykolejać nieprawomyślnych.
Kiedy Agnieszka Holland akurat nie stoi za kamerą, pisze manifesty. Jeśli nie genderowe, to pokoleniowe. Tym razem (12 grudnia 2020 r. w „Gazecie Wyborczej”) napisała manifest ogólnorozwojowy. Afirmatywny i krytyczny. Pokoleniowy i wznoszący się ponad podział wedle wieku. Genderowy i tradycjonalistyczny. Zachowawczy i rewolucyjny. Oskarżycielski i masochistyczny. A na koniec płaczliwy, z przesłaniem: nie bijcie w nas, my was tak kochamy i tak bardzo rozumiemy. Was rewolucjonistki spod znaku „wypier…alać”. Nie każcie nam zatem tego robić. Innymi słowy, mamy wszelkie odmiany dramatu, czyli od farsy do tragedii.
Początek manifestu Agnieszki Holland jest dołujący, bowiem oto dowiadujemy się, że kobiety długo nic we własnej sprawie nie mogły zrobić. Dlatego, że o wszystkim decydowali za nie mężczyźni. Wprawdzie nie były pozbawione żadnych praw i mogły wszystko zmienić, poczynając od głosowania na kobiety, ale działało jakieś fatum i były strasznie krzywdzone. Nawet przez zdeklarowanych kobietofilów i humanistów zarazem, którym „tematy feministyczne, genderowe, punkt widzenia kobiet, wydawały się (…) nieistotne, podrzędne, zastępcze, nieciekawe”. No i biedne kobiety czekały, aż się pojawią lepsi mężczyźni. Ale się nie pojawiali.
Sytuacja kobiet wydawała się beznadziejna, skoro „polscy mężczyźni powojennego pokolenia dobrze się czuli w gronie innych mężczyzn, chętnie oddawali kobietom role podrzędne i nieprzynoszące sławy, za to wymagające dużego zaangażowania, zdolności organizacyjnych i ogromnej odpowiedzialności”. Czyli wredni faceci traktowali kobiety jak „murzynów”. I ci postępowi byli tak samo paskudni, jak ci z „konferencji Episkopatu”. Na takie dictum „kobiety same skwapliwie usuwały się w cień”, w dodatku za swoją misję uznając nie emancypację, lecz „dowartościowywanie” męskich niezgułów, mięczaków i palantów. Jak mogły się dać tak ustawić w strukturze społecznej i hierarchii prestiżu?
Agnieszka Holland nie wyjaśnia, dlaczego kobiety się nie zbuntowały i nie pogoniły męskich łajzów. Dlaczego nie głosowały na kobiety, nie zatrudniały tylko kobiet, gdy czymś kierowały? Ona wprawdzie dawała dobry przykład zatrudniając gdzie się dało swoją siostrę, córkę i dziewczynę córki oraz inne krewne i powinowate, ale niestety nie zachowywała czystości angażując także siostrzeńca i innych facetów z rodziny. Ale co jedna rodzina może zrobić, gdy wyzwania są tak wielkie? Szczególnie w kwestii aborcji, mającej fundamentalne znaczenie, gdyż nie tylko jest lekarstwem na „cierpienie kobiet”, a wręcz może zasadniczo poprawić ich życie, o poczuciu wolności nie wspominając.
Męskie łajzy i szuje, nawet te kobietolubne, sprawiły, że „połowa społeczeństwa jest pozbawiona podstawowych praw”. Niechybnie muszą istnieć jakieś męskie Sturmstaffeln, które nie pozwalają kobietom używać należnych im praw. Agnieszka Holland, jej siostra, córka i dziewczyna córki wprawdzie żadnych praw nie są pozbawione, a wręcz przeciwnie, wszędzie ich pełno, ale musi to wynikać z przeoczenia siepaczy ze Sturmstaffeln.
Dyskryminacja i pogarda mają jednak swoje granice. Dlatego „coraz mocniej narastał w nich [kobietach] gniew i bunt”. Aż pojawiła się rewolucyjna awangarda w postaci „organizacji LGBT, KOD-u, Obywateli RP i Akcji Demokracja”. A prawdziwy przełom (kopernikański) to stowarzyszenie Stop Bzdurom i „bezkompromisowa ekspresja Margot”, co przyczyniło się do „narastania rewolucyjnej zmiany świadomości”. Sofort powinna Agnieszka Holland nakręcić fabułę o tej „bezkompromisowej ekspresji”, żeby ten skarb nie uległ zapomnieniu i osłabieniu. Ludzkość straciłaby bowiem więcej niż warte są te wszystkie drobnomieszczańskie wygody, nawyki i ciepełko. Z Margot i jej/jego „bezkompromisową ekspresją” na barykady!
Nareszcie jest z kim walczyć o genderowo-wolnościowo-godnościowe ideały. I jest nadzieja na pomszczenie wielowiekowych upokorzeń oraz dyskryminacji. Oto jest podmiot rewolucji: „najmłodsze pokolenie – jakościowo znacząco inne – nieakceptujące zastanych reguł, asertywne i mówiące zupełnie innym językiem, gotowe domagać się głośno należnego im miejsca w społeczeństwie i w państwie”. To cud, że ta awangarda istnieje, ale to dlatego, że „lekcje religii i nacjonalistyczna propaganda nie sformatowały ich mózgów”. Faktycznie wydają się czyściutkie i zupełnie nieużywane. Te mózgi.
Czyściutkie w sensie rewolucyjnych standardów etycznych są przede wszystkim „dziewczynki”, często „jedynaczki”. Te czyściutkie „dziewczynki nabrały pewności siebie, uczą się lepiej od chłopców, są ambitne i lepiej wykształcone”. Dlaczego zatem nie miałyby „stać w centrum sceny, zamiast chować się za kulisami?”. Słusznie prawi Agnieszka Holland: dziewczynki do boju! Niech grom pieśni skruszy mury: „Wyklęty, powstań ludu ziemi!/ Powstańcie, których dręczy głód!/ Myśl nowa blaski promiennemi/ Dziś wiedzie nas na bój, na trud./ Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata;/ Przed ciosem niechaj tyran drży!/ Ruszymy z posad bryłę świata,/ Dziś niczem - jutro wszystkiem my!”
W pięknie zapowiadającą się rewolucję „dziewczynek” swoje brudne paluchy musieli wetknąć „dziadersi” – „pouczając i strofując”. Szczególnie, żeby „nie tykać Kościoła, nie mówić brzydkich wyrazów, lekceważąco nie wyrażać się o świętości płodu i nie zdradzać, że nie cierpiało się po aborcji”. Jak można odmawiać „dziewczynkom” katharsis „wypier…alać”, prawa do lekceważenia „płodu” czy radości z aborcji? To zamach na prawa „dziewczynek”, czyli prawa człowieki (obowiązkowo w wersji żeńskiej). Ale „dziewczynki” nie ulękły się „dziadersów”. Zostali odrzuceni „z pogardą i furią” i pogonieni oczyszczającym „wypier…alać!”.
„Pogarda i furia” dopadła nawet poczciwego i bardzo się starającego marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego. Choć poczciwina, to „jego orędzia są kuriozalnie anachroniczne”, a nawet „dorównują najgorszym wzorcom prowincjonalnego proboszcza”. „Dziewczynki” dopadły też seniora słusznej sprawy Waldemara Kuczyńskiego. Nie spodobało mu się, że „młoda osoba dziecinnym głosem mówi o aborcji lekceważąco, ‘jakby chodziło o lewatywę’”. I nic nie dało deklarowanie, że Kuczyński „jest za małżeństwami homoseksualnymi i nawet za adopcją dzieci”. Na zawsze już chyba pozostanie uosobieniem „paternalizmu, mizoginizmu i ageizmu, mansplainingu i tępego dziaderstwa”. Nie ma zmiłuj, więc „niech wypier…ala!”.
„Pogarda i furia” wobec weteranów słusznej sprawy plami czystość rewolucyjnych „dziewczynek”. I choć Agnieszka Holland rozumie „korzenie tej jakobińskiej albo raczej hunwenbijskiej postawy radykalnych zwolenników naszej rewolucji kulturalnej”, nie może się z „tą jej formą identyfikować”. To straszne, że reżyserka nie może. Wprawdzie podziela pogląd, że „mężczyźni z pokolenia ‘Solidarności’, dumni ze swej walki, budowy demokracji, udanej transformacji? (…) nie nauczyli się dialogować, (…) nie nauczyli się również słuchać, wsłuchiwać w głosy inne niż własny, akceptować inne punkty widzenia”, ale żeby od razu traktować ich z buta i kazać „wypier…alać”?
Rewolucyjny radykalizm „dziewczynek” uderzył też niestety w samą Agnieszką Holland, mimo że tak bardzo się stara. I „zamiast cieszyć się tymi zaskakującymi zmianami, nową energią, nową perspektywą, które przynosi obecna rewolucja, budzimy się – ci z PESEL-em z lat 40., 50. i 60. zeszłego wieku – z poczuciem klęski, odrzucenia i niezrozumienia”. A przecież chcą z całego serca służyć „dziewczynkom” i rewolucji, skoro są „dobrze wyposażeni, by mierzyć się z wyzwaniami nowoczesności”. Jacy „dziadersi”, skoro w starym ciele młody duch?
Dla pokolenia Agnieszki Holland „starsi bywali często autorytetami i przyjaciółmi”. A „przeżycie totalitaryzmów, bohaterstwo, cierpienie, ale nawet ich błędy i upadki, heglowskie ukąszenia i pokorne, żmudne naprawianie grzechów – wszystko to nadawało im cech powagi, głębi, substancji”. Tak przecież było w wypadku rodziców Agnieszki Holland, najpierw okropnych stalinowców, donoszących np. na prof. Władysława Tatarkiewicza, ale przecież w końcu wolnościowców i demokratów. Nie można tej szczerej przemiany przekreślać. Bo w końcu „ci nasi rodzice i dziadkowie napisali najważniejsze książki i wiersze, nakręcili najlepsze filmy, a w Europie odbudowali swoje kraje i stworzyli nowatorskie, międzynarodowe projekty polityczne”.
Rewolucyjne „dziewczynki” najwyraźniej nie cenią wielkiego dorobku tych, którzy kiedyś zbłądzili, ale wrócili na tory, a nawet zaczęli tropić i wykolejać nowych nieprawomyślnych. Czy to się nie liczy? Czy można używać określenia „dziaders” jako „maczugi, którą można okładać przeciwnika, a jeszcze chętniej sojusznika?”. Nie godzi się źle traktować starszego pokolenia zasłużonych rewolucjonistów. Szczególnie tak zasłużonych jak Agnieszka Holland, a dodatkowo jej siostra, córka i dziewczyna córki. Hańba, drogie „dziewczynki!”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/530619-holland-i-przyjaciele-tak-sie-starali-a-kaza-im-wyp