Wystarczy mieć punkt zaczepienia w jakimś środowisku, żeby znaleźć chętnych do poparcia dowolnego kretyństwa, byleby waliło w „reżim PiS”.
Niezmierzone są pokłady zidiocenia wylewającego się z różnych instytucji poza Polską, a będącego dowodem, że współcześni zwolennicy oświecenia z tym prądem duchowym, kulturowym, filozoficznym czy społecznym mają już tylko tyle wspólnego, że potrafią się dziwić, iż w lodówce światło zapala się tylko wtedy, gdy otwierają jej drzwi. No i potrafią „zapalić” lampę W Polsce zresztą też takich nie brakuje, gdy wziąć pod uwagę różne stanowiska, listy otwarte, protesty oraz inne przejawy zastępowania rozumu czymś, co najczęściej uzyskujemy w blenderze. Autorstwa samorządowców, profesorów, „akademiczek i akademików”, twórców, reżyserów, stowarzyszeń i wszystkich innych ofiar umiejętności pisania, ale już niekoniecznie czytania, o rozumieniu nie wspominając.
Przykład z „Wyborczej”
Najnowszy przykład, opisany w „Gazecie Wyborczej” (a gdzieżby indziej), jest wręcz instruktażowy. Oto dowiadujemy się, że „brytyjski parlament stan polskiego prawa antyaborcyjnego po ‘wyroku’ Trybunału Konstytucyjnego pod przewodnictwem Julii Przyłębskiej nazywa ‘złamaniem prawa człowieka, jakim jest wolność od tortur’. Potępia też brutalność policji wobec demonstrantów”. Rzuca się w oczy uogólnienie – „brytyjski parlament” oraz odruch Pawłowa w postaci „Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej” (tu w wersji i tak buntowniczej, bo tylko „pod przewodnictwem”). Trzeba mówić o odruchu, bo to wytresowane: micha pojawia się tylko wtedy, gdy się tak mówi.
„Brytyjski parlament” wypowiedział się, bowiem ktoś z brytyjskich posłów skorzystał z tego, co w tym parlamencie nazywa się Early Day Motion. I polega na tym, że można dowolną sprawą próbować kogoś zainteresować, o ile będzie miał na to ochotę. Może to być sprawa złego karmienia kanarków albo dziury w drodze w miasteczku X. Mogą też oczywiście być sprawy wzniosłe i podniosłe, tyle że zwykle nie zajmuje się nimi pies z kulawą nogą, chyba że akurat ma obsesję, nie ma co robić albo spełnia życzenie kogoś, komu bardzo na tym zależy, a należy do tego samego kółka zainteresowań bądź preferencji.
EDM można zgłosić w dowolnej sprawie, nawet najbardziej kompromitującej składającego albo kompletnie nieważnej. I jako „brytyjski parlament” EDM złożył poseł Clive Anthony Lewis (a nie Lewis Clive – jak podano w „GW”) z Partii Pracy (mający ambicje zostać nawet jej szefem). Lewis słynie z rewolucyjnej czujności w sprawach dotyczących równości, dyskryminacji i generalnie postępu. Swój EDM Lewis nazwał górnolotnie „Prawa człowieka i demokracja w Polsce” przez co zachęcił do podpisania się kilkunastu innych bezrefleksyjnych parlamentarzystów.
Rzecz jest prosta jak konstrukcja sztachety. Dowolny postępak z Polski, np. akurat mieszkający w Wielkiej Brytanii (choć niekoniecznie) wymyśla sobie dowolny problem w kraju pochodzenia. I szuka wśród znajomych bądź tak w ogóle sposobu na jego nagłośnienie. Najlepiej w środowisku postępaków (optymalnie LGBT). To środowisko jest solidarne i chętne do pomocy, więc ktoś może akurat wiedzieć, że istnieje coś takiego jak EDM. Teraz trzeba tylko ustalić, kto z posłów byłby chętny do zajęcia się sprawą (nic to nie kosztuje, a przypadkowo może coś dać). I tak powstaje treść EDM.
Jeśli sprawa brzmi odpowiednio napuszenie („Prawa człowieka i demokracja w Polsce”), ma wielkie szanse. Nikt przecież niczego nie sprawdza, także ów poseł. A jeśli w dodatku jest postępowy, zawsze chętnie dowali konserwatywnemu reżimowi w Polsce, jakich głupot by mu nie podsunięto. Tym bardziej, gdy o czymś słyszał w telewizorze bądź przeczytał w „Guardianie”. I tak z inicjatywy kogoś o mentalności Bartosza Staszewskiego (tego od przywieszania tablic „Strefa wolna od LGBT”) powstaje stanowisko „brytyjskiego parlamentu”.
W „stanowisku” „stwierdza [się] i potępia naruszanie praw człowieka w Polsce, w szczególności ataki na prawa kobiet i mniejszości LGBTQ+”; „wspiera ochronę rodzin LGBTQ+, opowiada się przeciwko powstawaniu stref wolnych od LGBT”; „stwierdza zagrożenie dla niezależności sądownictwa oraz łamanie praworządności”; „potępia brak wolności prasy, upolitycznienie polskich mediów, cenzurę środkami finansowymi oraz stworzenie indeksu prasy zakazanej w Polsce”, a na końcu „wzywa” szefa MSZ, aby „wsparł polskie kobiety i grupy mniejszościowe w Polsce”.
Katalog idiotyzmów
Mamy klasyczny katalog idiotyzmów rozpowszechnianych przez postępaków z Polski, którzy poprzez różne kanały i dzięki solidarności „mniejszościowej” docierają do takich bezrefleksyjnych parlamentarzystów jak Clive Lewis. Gdyby ktoś z Wielkiej Brytanii dotarł do Roberta Biedronia czy Klaudii Jachiry i poskarżył się na rządy brytyjskich torysów, też by to bezrefleksyjnie nagłośnili. Tyle że w Wielkiej Brytanii nikomu się nie chce takich głupot robić, a w Polsce (także w gronie tych na zarobkowej emigracji) chętnych jest wielu. Taka to już bowiem „nowa świecka tradycja”. W brytyjskim parlamencie zawsze znajdzie się jakiś postępak, który te głupoty nagłośni.
Opisany wyżej mechanizm jest uniwersalny. Tak dzieje się w innych państwach i kręgach towarzyskich. Wystarczy mieć punkt zaczepienia w jakimś środowisku, żeby znaleźć chętnych do poparcia dowolnego kretyństwa, byleby waliło w pisowski reżim. Tak przecież działają reżyserka Agnieszka Holland, prawnik Wojciech Sadurski, pisarka Olga Tokarczuk czy nadredaktor Adam Michnik. Potem taki idiotyzm wraca do Polski, bo taki jest jego główny cel, i jest przedstawiany jako stanowisko „zagranicy”. I jako „zagranicznym” najbardziej się nim podniecają inspiratorzy albo wręcz autorzy tych festiwali bredni.
Nie ma takiej niedorzeczności, która nie znalazłaby swoich zwolenników, gdyż w tej dziedzinie z roku na rok urodzaj jest coraz większy. Tym bardziej że wszystko rozgrywa się w kręgu Towarzystwa Wzajemnej Adoracji i Wspierania Kretyństwa. Oczywiście szlachetnego, wolnościowego i wyzwoleńczego.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/530455-tak-dziala-mechanizm-produkowania-bredni-na-temat-polski