„Węgierscy i polscy przywódcy mówią do niemieckich i holenderskich podatników: nie pozwolimy wam dokonać tych bardzo potrzebnych transferów do południowych krajów strefy euro, takich jak Włochy czy Hiszpania, które zostały mocno dotknięte przez Covid-19, chyba że pozwolicie nam na dalsze wydawanie waszych pieniędzy bez ograniczeń” - pisze brytyjski historyk Timothy Garton Ash na łamach brytyjskiego dziennika „The Guardian”.
Chodzi mu oczywiście o spór wokół powiązania wypłaty funduszy z budżetu UE z mechanizmem praworządności. Rozumiem, że Garton Ash czuł potrzebę, dość rozpowszechnioną obecnie na europejskiej lewicy, by dokonać podziału na dobrych płatników netto na Zachodzie i złych beneficjentów netto na Wschodzie. Takie: kto płaci temu więcej wolno. Ale, żeby przy okazji oskarżać Holandię o chęć dokonywania transferów na południe Europy? No nie, tu brytyjski historyk w swoim antypolskim i antywęgierskim zapale zdecydowanie przesadził. O to władz w Hadze naprawdę oskarżyć nie można.
Weto jako cena solidarności
Wręcz przeciwnie. Podczas negocjacji ram finansowych na lata 2021-2027 oraz funduszu odbudowy (pakietu wartego w sumie 1,8 bln euro) latem tego roku, tzw. oszczędna czwórka (Holandia, Szwecja, Austria i Dania) zdecydowanie sprzeciwiła się transferom w postaci dotacji. Nalegała na tym, by były to pożyczki i domagała się obwarowywania ich surowymi warunkami, które byłyby dla państw Południa Europy nie do przyjęcia: jak wewnętrznych reform, oraz cięć budżetowych. Na lidera grupy skąpców wyrósł wówczas premier Holandii Mark Rutte, który groził nawet wetem jeśli jego żądania nie zostaną spełnione. „Weto to demokratyczna cena solidarności”- przekonywał, a holenderski parlament weto przegłosował. To, że Rutte ostatecznie z niego nie skorzystał wynika z tego, że znaleziono inne wyjście, czyli mechanizm praworządności. Jest to cena solidarności, o która oszczędna czwórka (lub piątka, wliczając Finlandię) od dawna zabiegała, i którą w pierwszej kolejności mają zapłacić Polska i Węgry, a w dalszej kolejności państwa Południa, bo to w nie działania Ruttego są przede wszystkim wycelowane. To nie podział Wschód-Zachód jest głównym podziałem w UE, ale Północ-Południe. A praworządność to tylko pretekst, coś czym Rutte mógł się zasłonić przed swoimi wyborcami. Transfery wprawdzie popłyną, ale Haga i inne stolice będą miały jakąś kontrolę nad tym kto je dostanie i jak je wydatkuje.
Podczas negocjacji Holenderski premier zapewne miał w pamięci kryzys Grecki, który o mało nie zatopił jego rządu, po tym jak zgodził się on na kolejne pakiety pomocowe dla Aten, mimo ostrego sprzeciwu parlamentu w Hadze. Na powtórkę Rutte nie ma ochoty, tym bardziej, że w marcu odbędą się w Holandii wybory parlamentarne, a eurosceptycznych sił w kraju nie brakuje – zresztą tak na lewicy jak i prawicy. Po piętach liberałom (VVD) depczą zarówno Partia Wolności Geerta Wildersa (PVV) jaki Forum na rzecz Demokracji (FvD), którym do niedawna kierował Thierry Baudet. Obie partie przekonują z natury eurosceptycznych Holendrów, że członkostwo w Unii, szczególnie po wyjściu z niej „hamulcowego” w postaci Londynu, przestało się im w ogóle opłacać. Mogą co najwyżej zaklepywać niekorzystne (czytaj: etatystyczne i legalistyczne) decyzje francusko-niemieckiego tandemu. Moralizatorski ton premiera Holandii dobrze pasuje do społeczeństwa, które prosperuje dzięki liberalnej polityce gospodarczej i się zastanawia: dlaczego Włosi czy Grecy tak nie potrafią?
Zmiana zasad gry
Nie da się ukryć, że Holendrzy lepiej się czuli z Brytyjczykami u boku, jak pisze na łamach „Foreign Policy” korespondentka holenderskiego „NRC Handelsblad” Caroline de Gruyter. Podobnie jak oni bowiem traktują Unię Europejską głównie jako wspólny rynek, na którym powinni korzystać. Jest to dokładnie ta utylitarystyczna postawa, którą zarzucają Polsce i Węgrom. Handel i prosperity, a nie utrzymywanie jakiś darmozjadów, bez względu na ich geograficzne położenie na europejskiej mapie. Teraz, gdy Londynu już nie ma w Unii, Haga usiłuje zając jego miejsce. Tyle, że jest o wiele mniejsza. Stąd ten ofensywny ton Ruttego i poszukiwanie sojuszników, m.in. w Berlinie. Swoja groźbą weta Rutte zresztą znacznie zawęził pole manewru Niemiec ws. funduszu odbudowy i praworządności. Jeśli ma to cokolwiek wspólnego z zamiłowaniem do demokracji, wolnych mediów w Budapeszcie czy sędziów w Warszawie, to co najwyżej na marginesie. Kraje Północy, z Holandią na czele, walczą o swoje interesy, widząc (może) ostatnią szansę na zatrzymanie dążeń do unii transferowej i co za tym idzie trwałego uwspólnotowienia długu w UE. Pryncypialnie podchodzą przy tym co najwyżej do własnego portfela.
Gdyby Polska i Węgry rzeczywiście zawetowały budżet i fundusz odbudowy, Rutte byłby zachwycony. Są to oczywiście działania destrukcyjne, bowiem wspólna waluta ma poważne strukturalne wady. Unia transferowa jest konieczna by zniwelować różnice między państwami bogatej Północy i biedniejszego Południa, jeśli strefa euro ma dalej trwać. Tymczasem dzięki mechanizmowi praworządności będzie można Grekom czy Włochom te fundusze w przyszłości zablokować. A wielu Europejczyków z Południa i tak już ma poczucie bycia przegranym. Jak dowiadujemy się z łamów „Foreign Policy” na początku procesu integracji włoscy dyplomaci wysyłani do Brukseli otrzymywali na drogę prostą maksymę: „w przypadku wątpliwości: chrzanić Holendrów!”. Niewiele się pod tym względem zmieniło. Tymczasem odebranie funduszy krajom Południa może doprowadzić do wzrostu poparcia w nich dla tzw. „populistów”. Przyśpieszyć proces dezintegracji UE. W ramach tego procesu widzimy w Unii coraz więcej działań protekcjonistycznych (dyrektywa o pracownikach delegowanych, pakt mobilności), które mają chronić stagnujące gospodarki Europy Zachodniej (francuską przede wszystkim) przed prężna konkurencją z Europy Środkowej i Wschodniej. Próba narzucenia nowym państwom członkowskim tzw. zasad praworządności to część odruchu obronnego liberalnych elit, które cierpią coraz bardziej na zespół oblężonej twierdzy. Miał być koniec historii i zwycięstwo liberalnej demokracji, ale zanim tak się stało popadła ona w kryzys.
Co to oznacza? Że zmieniają się zasady gry w Unii Europejskiej. Mechanizm praworządności jest jednym z elementów tych zmian. Coraz trudniej będzie zachować równowagę między państwami, znaleźć konsensus, wypracować kompromis. Nie wyjdzie to nikomu na zdrowie, ani bogatym państwom Północy, biednym z Południa, ani nam tu na wschodnich peryferiach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/530358-to-nie-polska-i-wegry-zagrazaja-ue-tylko-grupa-skapcow