To już nie zbieg okoliczności lecz wręcz medialna ofensywa z tekstami o dobrych Niemcach i złych Polakach, tych z PiS-u i jego wyborców, ma się rozumieć. Pretekstem do owej ofensywy była 50 rocznica wizyty w Polsce kanclerza Willy’ego Brandta, a rzeczywistym powodem przeciwstawienie się polskiego rządu niemieckiej koncepcji europejskiego „ładu”, wymyślonej w Berlinie. Na początek kilka cytatów:
Deutsche Welle (DW):
Uklęknięcie Brandta jest częścią ogromnego wysiłku wielu Niemców. Publicysta i niemcoznawca o historycznym geście kanclerza Niemiec i obecnej retoryce „wstawania z kolan”
— tytułuje niemiecka rozgłośnia publiczna rozmowę z Adamem Krzemińskim, od 1973 roku związanym z „Polityką”, publikującym m.in. w opiniotwórczych tygodnikach „Der Spiegel” czy „Die Zeit”. Na użytek DW Krzemiński wyjaśnia, „do jakich skojarzeń odwołuje się” owa retoryka PiS:
Do narodowego honoru, znaczenia i cierpienia. Niestety, często jest to mylone z tępotą, pychą i samolubnym biadoleniem. To nie jest bynajmniej tylko polski fenomen, że zawzięty nacjonalizm często jedynie tuszuje kompleksy niższości i zachłanne pragnienie awansu. W katolickim kraju, jakim jest Polska, przyjmuje to czasem formę niemalże pogańskich zaklęć”.
Na pytanie nawiązujące do wypowiedzi posła PiS Arkadiusza Mularczyka, który uznał klęknięcie Brandta za „pusty gest”, bo Niemcy do dziś nie zrekompensowali szkód wyrządzonych Polsce, Krzemiński odpowiedział, że ów „poseł z tylnej ławy sejmowej przejmuje rolę Eriki Steinbach w Bundestagu, o której dziś mało kto już pamięta”. Że Mularczyka nie popiera nawet PiS, ani polscy biskupi, którzy „przestrzegają przed wystawianiem na szwank dorobku niemal sześćdziesięciu lat polsko-niemieckiego pojednania”.
Portal Onet/Ringier Axel Springer, w oparciu o DW, tekst pt. „Klęka, chociaż nie musi - gest pojednania Willy’ego Brandta”:
„Kilka lat temu wśród części niemieckich historyków, zwłaszcza konserwatywnych, zaczęła się pojawiać teza, że ten gest był skierowany do ludności żydowskiej. Nie potrafię znaleźć uzasadnienia dla tych twierdzeń”
— polemizuje prof. Krzysztof Ruchniewicz z Uniwersytetu Wrocławskiego, dyrektor Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta. Kanclerz „uczcił w ten sposób wszystkich obywateli Polski zamordowanych przez Niemców” - ciekawa supozycja, zważywszy, że sam Brandt nigdy tego tak nie sformułował i stąd owe twierdzenia „części niemieckich historyków”.
„Gazeta Wyborcza”, tekst historyka Macieja Janowskiego pt. „Jestem zupełnie otwartą opcją niemiecką”:
Fakt, że ktoś dziś uważa Niemcy za wroga, to dla mnie jedno z największych zaskoczeń ostatniej dekady. Już dość dawno padły słowa o „ukrytej opcji niemieckiej” w Polsce. Z roku na rok coraz silniej państwo polskie stara się nas przekonać, że II wojna światowa wciąż trwa i że walka z Niemcami jest głównym patriotycznym obowiązkiem”.
Daruję sobie przykłady kolejnych publikacji, których łączy wspólny mianownik: antyrządowa opozycja – gut, pisowski rząd – nicht gut…! Zastanawiające jest to postrzeganie polsko-niemieckich relacji w kolorach czerni i bieli, a jeszcze bardziej udawanie niewiedzy, zapewne świadome, bo o jej brak choćby tych autorów nie posądzam, a już w ogóle niezrozumiałe jest utożsamianie obrony polskich interesów (Niemcy bronią swoich znakomicie) z germanofobią. Więc, jako osoba z doświadczeniem wynikającym z ćwierćwiecza mojej akredytacji parlamentarno-rządowej w Bonn i Berlinie, czuję się zobowiązany do zabrania głosu, a to z tego powodu, że wszystkie publikacje nie pojawiły się bez powodu. Ad rem:
„Dobry Niemiec - martwy Niemiec. Zdanie to posłyszałem niedawno z ust byłego więźnia obozu koncentracyjnego, ostatnio zaangażowanego w polsko-niemieckie pojednanie. Dziś mówi, że stracił resztki złudzeń: - Niemiec Polakowi nie będzie bratem. (…) W naszych stosunkach dwustronnych wszystko, poza powiązaniami gospodarczymi jest na niby: niby przyjaźń, niby wspólne cele strategiczne, niby-partnerstwo”
— pisałem w komentarzu pt. „Debata upiorów” dla - uwaga - „Gazety Wyborczej” z 2004 roku, w którym podsumowałem piętnaście lat polsko-niemieckiego kiczu pojednania, od uścisku w Krzyżowej kanclerza Helmuta Kohla z premierem Tadeuszem Mazowieckim. Zamiast lepiej, było… gorzej. Nawet lewicowy tygodnik „Die Zeit” zastanawiał się, dlaczego w percepcji Polaków „akurat Kohl zajął miejsce dobrego Niemca, choć jeszcze w 1990 roku blokował uznanie granicy na Odrze i nigdy nie wspierał polityki wschodniej”. To prawda, Kohl już po utracie urzędu wyznał, że naszą granicę uznał „pod presją Amerykanów”, a na ponowne odwiedziny naszego kraju po Krzyżowej potrzebował prawie sześciu lat. W mojej rozmowie, opublikowanej we „Wprost”, odnośnie do jego lichej adwokatury w sprawie członkostwa Polski w UE mówił: „nie może najwolniejszy statek spowalniać tempa całego konwoju”, zaś w kwestii przyjęcia Polski do NATO zbeształ zarówno orędownika naszej sprawy, ówczesnego szefa niemieckiej dyplomacji Hansa-Dietricha Genschera (z powodu utarczek z Kohlem zrezygnował w 1992 roku z funkcji ministra i wicekanclerza), jak i Volkera Rühe’go, który jako pierwszy mówił o moralnym obowiązku Niemiec wsparcia starań Polski o przyjęcie do wspólnoty i Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Przy okazji należałoby przypomnieć, że poprzednik Kohla, a kolega partyjny Brandta z partii socjaldemokratów (SPD) i jego następca kanclerz Helmut Schmidt wręcz chwalił wprowadzenie stanu wojennego w Polsce, co w naszej opublikowanej rozmowie sam określił, jako swój „największy błąd, wynikły z całkowicie błędnej oceny sytuacji”. A skoro cofam się w czasie, muszę też przypomnieć, że to nie klęknięcie Brandta zapoczątkowało „pojednanie” (była to przerwana później próba normalizacji), lecz - jeśli szukać przełomowej daty - był nim list polskich biskupów do niemieckich z 1965 roku, ze słynnym zdaniem „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”, znanym w obiegu powszechnym jako: „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Brandt objął funkcję kanclerza cztery lata później.
Wróćmy jednak do tego „nowego rozdziału”, już po upadku komunizmu i zjednoczeniu Niemiec. Dla scharakteryzowania tego okresu i odświeżenia pamięci wystarczą same - jak mawiają Niemcy - Stichwörter (hasła): np. Polenwitze, czyli niewybredne, obelżywe kawały o Polakach, które zalały niemieckie media, z telewizją publiczną włącznie i stały się przedmiotem rządowej interwencji. Po „gorbimanii” i „jelcynmanii” Kohla nastała „putinmania” - „walesomanii” nigdy nie było, choć Lech Wałęsa był i jest w Niemczech ikoną „Solidarności”, która wyjęła pierwszą cegłę z berlińskiego muru. Chadecki kanclerz nie uznał jednak za stosowne zaprosić polskiego prezydenta na uroczysty wymarsz ze stolicy RFN, za co spadła na niego lawina krytyki nawet ze strony rodzimych polityków. Nie dość na tym, minister Klaus Kinkel, następca Genschera, który rzucił ręcznik na ring polityki, namawiał dyplomatów kilkudziesięciu państw podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium do zastopowania procesu przyjmowania Polski i innych krajów naszego regionu do NATO. Czyż to nieprawda? W międzyczasie pomiędzy Berlinem i Warszawą pojawiły się inne problemy - Stichwörter: Pruskie Powiernictwo; żądania od Polski zwrotu lub odszkodowania za majątki na „utraconych ziemiach” dawnej III Rzeszy, czy np. idea budowy Muzeum Wypędzonych. Była też uchwała niemieckiego parlamentu o nieprzedawnieniu wojennych zbrodni, czytaj: „wypędzenia”, na co dał odpór polski parlament w stosownej uchwale Sejmu. Czy to też nieprawda?
Co do naszych stosunków gospodarczych - te rozwijały się znakomicie. Trudno, żeby się nie rozwijały, że nadmienię o zniesieniu w Niemczech dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych możliwość odliczania od podatków przez rodzimych przedsiębiorców… łapówek płaconych przy zawieraniu kontraktów, zakupach i inwestycjach poza granicami RFN. Słowem, hulaj dusza, piekła nie ma. Rzecz jasna, przy tak pozytywnym klimacie inwestycyjnym Niemcy zadbali także o opanowanie rynków medialnych w Polsce i innych krajach naszego regionu. Czy przytoczenie przeze mnie znanego za Odrą twierdzenia: „wer hat Medien, hat die Macht” - „kto ma media, ten ma władzę”, byłyby w tym kontekście nie na miejscu?
Co istotne, były też spektakularne gesty na użytek fotografów i mediów, które nijak miały się do skrzeczącej rzeczywistości: kolacje, wspólne spacery, kopanie piłki na stadionie, a nawet bal z udziałem par prezydenckiej i kanclerskiej (Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich oraz Doris i Gerharda Schröderów). I znów mała dygresja: gdy na tymże balu spytałem kanclerza, kto był jego inicjatorem, Schröder odparł bezceremonialnie: „Aleksander mnie prosił…” - ale obrazki poszły w świat… Równolegle tenże zaprzyjaźniony kanclerz zrujnował transatlantyckie stosunki RFN, zaprosił prezydenta Władimira Putina, jako pierwszego gościa z zagranicy do wygłoszenia przemówienia w odbudowanym Reichstagu i ku jego zaskoczeniu nazwał Rosję „strategicznym partnerem Niemiec”. Nieco później usiłował to przekuć w czyn: wraz z francuskim prezydentem Jacquesem Chirakiem i Władimirem Putinem klecił antyamerykańską oś Berlina-Paryża i Moskwy, i usiłował rozsadzić NATO od środka, jako „zbędnego sojuszu, nie odpowiadającego nowym czasom”. Czy mamy też udawać, że nie ma dogadanego przez Schrödera z Putinem gazociągu NordStream, co w chwili podpisania umowy w Berlinie wtedy jeszcze będąca w opozycji obecna kanclerz Angela Merkel określiła, jako „najwspanialszy dzień w dziejach stosunków niemiecko-rosyjskich”?
Niby drobiazgi, ale - czy mamy również udawać niewiedzę, że politycznymi idolami kanclerza lewicy i jego chadeckiej następczyni byli Otto von Bismarck i Katarzyna II, postaci „wybitnie zasłużone…” w naszych, polskich, dziejach, których portrety zdobiły ich biura?
„Koniec flirtu” - to śródtytuł w moim komentarzu z 2004 roku w „Gazecie Wyborczej”, gdy dziennika Adama Michnika nie ogarnęło jeszcze polityczne zaślepienie i wściekły antypisizm:
Wobec braku prawdziwego dialogu kryzys w naszych stosunkach bilateralnych był nieuchronny. Nie mogły go zażegnać nawet tak ważne gesty, jak przyjazd prezydenta Romana Herzoga do Warszawy (który de facto pomylił powstanie w getcie z Powstaniem Warszawskim), wieńce prezydenta Johannesa Raua na Westerplatte, czy pierwsza wizyta jego następcy Horsta Köhlera.
Kryzys nastąpił. Już wtedy rozpoczęła się wymiana ognia: z jednej strony padały wyniosłe zarzuty o „europejskiej niedojrzałości”, z drugiej o „germanizacji Europy” i „rewizjonizmie”. Tygodnik „Der Spiegel” szydził otwarcie z Polski, jako „karła gospodarczego”, który „chce być traktowany na równi z Niemcami, Francją i Wielka Brytanią”… To nie ja, to Wolfgang Schäuble, wtedy wiceszef frakcji CDU/CSU w Bundestagu tak oto podsumował rządy koalicji SPD-Zielonych w naszej rozmowie, opublikowanej we „Wprost”:
Zaufanie Polski zniszczył bezwzględny ton i sposób uprawiania polityki przez rząd federalny.
Co symptomatyczne, to samo mówił Schröder nim został kanclerzem o chadecko-liberalnym rządzie CDU/CSU-FDP, to samo mówiła też kanclerz Merkel, zanim przejęła rządy po kanclerzu lewicy. „Kicz pojednania”, o którym pisałem piętnaście lat po zawarciu przez Polskę i Niemcy traktatu dobrosąsiedzkiego (w którym notabene rząd RFN wywalczył prolongatę dla rozporządzenie hitlerowskiego marszałka Hermanna Göringa z 1940 roku o likwidacji mniejszości polskiej i konfiskacie jej mienia, z fatalnymi skutkami dla Polaków w Niemczech do dziś), przerodził się z chwilą pierwszych zwycięstw wyborczych braci Lecha i Jarosława Kaczyńskich, nazywanych w zaodrzańskich mediach „zjadliwymi karłami”, w zimną wojnę. Powód był jeden: bracia Kaczyńscy nie godzili się na pustosłowie, na protekcjonalne poklepywanie po ramionach i otwarcie mówili o obronie polskich interesów.
Prezydent RP Lech Kaczyński przedstawiony został przez jedną z lewicowych gazet (nazwę pomijam, byłaby to nobilitacja medialnego śmiecia), jako postać z ziemniakiem zamiast głowy. Nikt inny, tylko prezydent Köhler nawiązał publicznie, że zlecił analizę publikacji niemieckich mediów o Polsce i podsumował: „Muszę przyznać, że pozytywnych treści było rzeczywiście tyle, co nic”. Przejaśnienie nastąpiło gwałtownie po samorozwiązaniu rządu koalicyjnego PiS (z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin) i przejęciu władzy przez Platformę Obywatelską wraz z Polskim Stronnictwem Ludowym, z premierem Donaldem Tuskiem. I znów było pięknie i bezkonfliktowo, i w stosunkach bilateralnych i na unijnej płaszczyźnie. Nie udało się jedynie dokończyć budowy NordStream2… Nie będę się o tym rozpisywał,tTen etap jest już raczej znany, o czym świadczy odsunięcie od steru spółki PO-PSL przez polskich wyborców. Podobnie jak okoliczności wyjazdu do Brukseli i obecna działalność byłego premiera Tuska. Było, ale się skończyło. Dla Niemiec powrót PiS do samodzielnych rządów i objęcie prezydentury przez Andrzeja Dudę mogło oznaczać tylko jedno: wzmożone wysiłki i wcale już nieskrywane wsparcie dla opozycji. Wzrost znaczenia Polski na międzynarodowej arenie, gdzie nikt nas nie musi kochać, ma się po prostu z nami liczyć, to zburzenie całej koncepcji europejskiego „ładu”, wymyślonej w Berlinie. Zablokowania przez USA i Polskę na ostatnich metrach inwestycji NordStream2, która miała dać Niemcom i Rosjanom gazowy monopol w Europie, wzmacnianie roli Grupy Wyszehradzkiej, konsolidacja w ramach idei Trójmorza…, i teraz jeszcze to brużdżenie podczas niemieckiej prezydencji we wspólnocie, że o wcześniejszym sprzeciwieniu się niemieckiej polityce imigracyjnej, że nie wspomnę o pomyśle budowy w kraju Centralnego Portu Komunikacyjnego, gdy „mamy już lotnisko w Berlinie… - jak stwierdził niedoszły prezydent RP, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, jedna z nadziei opozycji na odsunięcie PiS od władzy - no, dramat…
Gdyby ktoś chciał pokusić się o analizę niemieckiej prasy, można rzec, Niemcy wręcz zagłaskują naszą… opozycję. Sami konsekwentnie przeprowadzili dekomunizację, nie ma też w Europie bardziej upolitycznionego niż w RFN systemu wyłaniania funkcjonariuszy organów sprawiedliwości (legitymacje partyjne miewają nawet sędziowie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego), ale w Polsce… - uchowaj Boże, żadnych reform! Niemieckie instytucje mają kogo nagradzać za walkę z pisowskim reżimem karo-narodowców, a niemieckie media mają z kim rozprawiać o bolączkach naszego kraju. Jak np. Tomasz Grodzki, bądź co bądź marszałek Senatu, który właśnie załkał w „Süddeutsche Zeitung” nad stanem polskiej demokracji:
Przyglądano się z wyrozumiałością demontażowi praworządności w Polsce i na Węgrzech z nadzieją, że się opamiętają. Ale czas pokazał, że nasila się tendencja w stronę autorytarnych rządów.
Wyjątkowy skunks, wyjęty z targowickiej „tradycji” - to moja opinia. Gdy swego czasu zahaczyłem zarówno Genschera jak i później Schrödera o kwestie dotyczące sytuacji w Niemczech i tożsamości narodowej, obaj przeprosili i odpowiedzieli: o wewnętrznych sprawach Niemiec będziemy rozmawiali z niemieckimi dziennikarzami, a kanclerz lewicy dorzucił: „Nie ma europejskiej tożsamości, może kiedyś będzie, ja jestem przede wszystkim Niemcem”, dla zainteresowanych do przeczytania w archiwum „Wprost”.
Nudne, nie dociera? Mógłbym zacząć i skończyć bardziej chwytliwą klamrą, od obcięcia języka i utopienia Polaka w Sprewie tuż po zjednoczeniu Niemiec, gdy wybuchła tragiczna w skutkach fala nienawiści do obcokrajowców (ofiar było wiele), po wczorajszy komunikat śledczych z Nowego Branieborza (Neubrandenburga), która szuka świadków spalenia samochodu na polskich numerach rejestracyjnych, we wtorek w nocy w Łęknicy (Löcknitz) - jak poinformowała policja, „na tylnych drzwiach samochodu znaleziono symbol swastyki”. Mógłbym…, ale nie jestem ani germanofobem, ani też germanofilem. „Fakten, Fakten, Fakten…” - te mówią więcej, niż medialne dywagacje o „wielkim przełomie” i „nowym rozdziale” w polsko-niemieckich stosunkach.
Pojednanie? To już nie zbieg okoliczności lecz wręcz medialna ofensywa z tekstami o dobrych Niemcach i złych Polakach, tych z PiS-u i jego wyborców, ma się rozumieć. Kto i do czego stara się nas przekonać…?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/530211-pojednanie-z-niemcami-fakty-mowia-wiecej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.