Jeżeli prominentna polityczka (używam tego określenia, bo niektóre panie z opozycji sobie takich feminatywów życzą), szefowa podobno nadal istniejącej Nowoczesnej, pożartej, choć jeszcze nie strawionej przez Platformę Obywatelską, Katarzyna Lubnauer uważa, że Unia Europejska jest bankomatem, z którego Polska bezczelnie chce wyciągać pieniądze, nic w zamian nie oferując, to cóż powiedzieć o zwykłych zjadaczach chleba, mało interesujących się polityką i mechanizmami rządzącymi europejską wspólnotą, do której należymy od szesnastu lat?
Dumna z wykwitu myślowego pani Lubnauer Platforma Obywatelska zamieszcza na swojej twitterowej stronie wpis, cytujący jej stwierdzenie z jednego z telewizyjnych programów:
PiS traktuje Unię Europejską jak bankomat, ale nawet bankomat nie zadziała, jak włoży się fałszywą kartę.
Unia nie jest bankomatem
Gdyby Paulo Coelho mógł się zapoznać z tym cytatem, na pewno zzieleniałby z zazdrości. Ileż głębi i metaforyki w tym stwierdzeniu można by było odkryć, gdyby nie to, że ich tam po prostu nie ma, a pani Lubnauer dowodzi, że nie ma pojęcia o funkcjonowaniu mechanizmów budżetowych i finansowych Unii Europejskiej. Wydaje jej się, że budżet Unii Europejskiej to bankomat, do którego Ursula van der Leyen co jakiś czas wkłada pieniądze, które wyciąga ze skarbca pod gmachem Komisji Europejskiej, a potem rozdaje karty z określonym debetem poszczególnym krajom, ale tylko te, które są „grzeczne” dostają jeszcze PIN, by mogły z nich skorzystać. Skąd owe pieniądze w skarbcu Unii się znalazły, już pani Lubnauer nie docieka. Być może wie, że płacimy jakąś składkę, ale przecież dostajemy więcej! O tym, że dostajemy więcej miedzy innymi dlatego, że otworzyliśmy nasz rynek i jak twierdzi Clotilde Armand z Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego „w latach 2010-2016 Węgry, Polska, Czechy , Słowacja otrzymały równowartość od 2 do 4 procent swojego PKB z funduszy unijnych. Ale przepływ kapitału opuszczający te kraje w tym samym okresie wynosił od 4 proc. do blisko 8% PKB proc.” pewnie pani Lubnauer już nie wie. I tu nasuwa się spostrzeżenie, że gdyby była bardziej dociekliwa w kwestii finansów, to być może Nowoczesna nie popadłaby w długi, których do dzisiaj podobno nie może spłacić. Widać pani Lubnauer nie znalazła odpowiedniego bankomatu, albo nie znała PIN-u, albo po prostu użyła fałszywej karty.
Rozumowanie w kwestii finansów pani Lubnauer jak żywo przypomina historię sprzed kilkunastu laty, kiedy to aktywistka niemieckich zielonych zapytana to, skąd jest prąd, odpowiedziała po chwili namysłu - z gniazdka.
Polska postkolonialnym landem?
Udający „pierwsze naiwne” z XIX wiecznych komedii niektórzy politycy i dziennikarze obu płci (na szczęście ten podział jest u nas jeszcze prawomyślny) pytają „podstępnie”: Jeżeli jesteśmy praworządnym krajem, to czemu boimy się powiązania budżetu Unii na lata 2021-2027 z praworządnością? Nie boimy się i właśnie dlatego, że jesteśmy krajem praworządnym, na takie niepraworządne, pozatraktatowe rozwiązanie, nie możemy się zgodzić. Jeżeli unijni urzędnicy byli w stanie przeforsować przepisy mówiące o tym, że ślimak jest rybą, a marchewka owocem, bo taki był ekonomiczny interes Francji i Portugalii, to równie dobrze mogą uznawać wszystko, co dzieje się w kraju takim, jak Polska czy Węgry, czyli rządzonym przez prawicę, z którą europejskim neoliberałom i socjalistom nie jest po drodze, za niepraworządne. Zgoda na rozporządzenie w takim kształcie, jaki ustaliły niemiecka prezydencja z większością w Parlamencie Europejskim to przyzwolenie na przekształcenie naszego kraju w postkolonialny land, pozbawiony resztek suwerenności, choć w traktacie akcesyjnym do UE zastrzegliśmy sfery, w które ingerencja unijnego prawa nie jest dozwolona. A właśnie te sfery są szczególnie interesujące dla sił, które chcą narzucać krajom członkowskim światopoglądowe rozwiązania i ingerować w takie dziedziny, jak edukacja, prawo rodzinne, polityka klimatyczna, a nawet konstytucyjne zapisy dotyczące małżeństwa, że o organizacji sądownictwa nie wspomnę. W ten wór zwany rozporządzeniem można wrzucić wszystko i karać finansowo nasze kraje za realizację nie tego programu, jaki sobie życzą rządzący dziś Unią, tylko takiego, który dał naszym rządom poprzez wybory prawo do realizacji tego, co akceptuje większość obywateli.
Weto – prawo a nie przestępstwo
Prawo do weta, które przysługuje wszystkim krajom Unii Europejskiej, jest przedstawiane jak przestępstwo, działanie wbrew własnemu narodowi i jego ekonomicznym interesom. Wmawia się nam, że Polska straci unijne fundusze, które nam się należą, a może nawet zostaniemy z Unii wyrzuceni. Lada moment usłyszymy, że ci, którzy je zastosują, powinni stanąć przed Międzynarodowy Trybunałem Karnym.
Argument, że jeśli budżet w związku z wetem Polski czy Węgier, nie zostanie uchwalony i zacznie obowiązywać prowizorium budżetowe, co nam da 23 proc. więcej środków, niż przewidziane w budżecie na 2021-2027, jest skrzętnie pomijany przez opozycję, bo jeśli fakty są dla niej niewygodne, to tym gorzej dla faktów. Usiłuje się nas przekonać, że dzisiejsze unijne weto to prawie jak szlacheckie liberum veto, które osłabiało sytuację Polski na arenie politycznej, wprowadzało anarchię, prowadziło do rozbiorów i ostatecznie do utraty państwowości. Byłabym jednak skłonna bardziej przychylić się do opinii Andrzeja Maksymiliana Fredry, marszałka zerwanego przez Sicińskiego w 1652 roku Sejmu, który bronił zasady liberum veto, argumentując, że daje ona jednostkom wybitnym możliwość działania na rzecz dobra publicznego w momencie, gdy wszyscy inni, mniej cnotliwi, skorumpowani, bądź ogłupieni, dbają przede wszystkim o własne interesy.
Opinia doradcy prezydenta, prof. Zybertowicza pobrzmiewa nieco takim pojmowaniem instytucji weta, jakie przedstawiał Fredro:
Reguła weta w Unii Europejskiej została wprowadzona po to, aby dać ochronę mniejszym krajom UE, gdy ktoś będzie próbował łamać ich kręgosłup. To nie broń atomowa, tylko procedura w ochronie suwerenności mniejszych partnerów Unii.
Znajdujemy się dzisiaj w historycznym momencie, i tylko od nas zależy, jak go wykorzystamy. Nikt nam niczego narzucić nie może, a rząd nie może ulec naciskom opozycji i międzynarodowych ośrodków, tylko podjąć decyzje korzystne dla naszego narodu. I wtedy być może przypomnimy nie tylko sobie, ale i Europie, do jakiej Unii w 2004 roku wstępowaliśmy, bo jak ostatnio stwierdził Viktor Orbán, „jedności Unii Europejskiej nie tworzą unijne instytucje i Bruksela, tylko państwa członkowskie. Może się dziać to, czego one chcą, a to, czego nie chcą, się nie stanie”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/526604-strzezcie-sie-unijnych-urzednikow
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.