Na ulicznych protestach i demonstracjach w Polsce dzieje się znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. I nie chodzi tylko o rewolucję, czyli gwałtowne działanie mające zmienić rzeczywistość.
Dzieją się też ważne rzeczy w języku, wpływające nie tylko na postrzeganie wydarzeń, ale i na ich wartościowanie. W jakimś sensie zgodnie z tezą 5.6 „Traktatu logiczno-filozoficznego” Ludwiga Wittgensteina: „Granice mojego języka wskazują granice mojego świata”. Właśnie tak to słynne zdanie proponował przekładać prof. Janusz Wolniewicz, znawca, tłumacz i interpretator wiedeńskiego filozofa.
Właściwie chodzi o zamach na język. O to, żeby wszystko wywrócić do góry nogami. Żeby pojęcia znaczyły, co innego niż znaczą, a ich użycie zgodne z tradycją było napiętnowane bądź uznane za rodzaj przemocy językowej czy symbolicznej. By osoby o jakiejś kulturowej kompetencji i wiedzy nie czuły się pewnie na gruncie ukształtowanej przez wieki semantyki. Żeby nie istniały żadne klasyczne relacje logiczne między zdaniami. Aby kwestie semantyki i sensu całkowicie zindywidualizować czy też zanarchizować. Żeby kwestia prawdy w ogóle zniknęła.
Na gruzach tego, co zostaje po zamachu na język mości się nowomowa. A obok nowomowy powstają instytucje, w tym represyjne, które mają karać za nieprawomyślne użycie. Jest to więc ewidentny językowy totalitaryzm. On już zresztą w jakimś stopniu funkcjonuje, piętnując każdego, kto nie chce nowomowy stosować i oskarżając o różne formy przemocy. A za oskarżeniem idzie domaganie się słusznej dyskryminacji.
Językowemu totalitaryzmowi już ulegają uniwersytety, godząc się na nazywanie studentów zgodnie z ich deklaracją, za kogo chcą się uważać (mężczyznę, kobietę, osobę niebinarną, cispłciową, trigender, pangender, agender, demigender etc.). Jakby to powinno w jakikolwiek sposób obchodzić uniwersytet, dla którego istotny jest jedynie status prawny (to, co w dokumentach), a wszystko inne to bzdury bądź właśnie totalitaryzm językowy.
W ostatnich tygodniach na ulicach w Polsce poznaliśmy słownik totalitarnej nowomowy. Poza wspomnianymi już zabawami z rdzeniem „gender” mamy słowa i pojęcia tak nacechowane wartościująco, żeby już na pierwszy rzut ucha było wiadomo, kto jest po właściwej stronie, a kogo trzeba napiętnować i ukarać, a co najmniej reedukować.
Protestujący w sprawach, których pretekstem było orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego dotyczące tzw. aborcji eugenicznej nazywają się (bądź tak są przedstawiani) aktywist(k)ami, animator(k)ami, koordynator(k)ami, lider(k)ami, inspirator(k)ami, kreator(k)ami, inicjator(k)ami, prekursor(k)ami. Wszystkie te określenia są pozytywne, odwołują się do aktywności, kreatywności, twórczości, czyli inicjowania i robienia czegoś pozytywnego. Niezależnie od tego, ile jest podczas tych protestów agresji fizycznej i językowej (np. w kluczowych hasłach „je…ać” czy „wypier…lać”).
Poza pozytywnymi określeniami funkcji, jakie pełnią osoby uczestniczące w protestach, dopuszczalne jest jeszcze nazywanie ich kobietami, dziewczynami, siostrami, co też jest oczywiście pozytywne. A nawet odwołuje się do znienawidzonych wprawdzie, ale użytecznych konwenansów czy reguł grzecznościowych, gdzie kobiety, dziewczyny i siostry powinny być szczególnie chronione, szanowane i otaczane opieką. Jedynym negatywnym, ale korzystnym określeniem, które się dopuszcza jest „ofiara” – przemocy, męskiego szowinizmu, nienawiści, mizoginii etc.
W wypadku tych, którzy są największymi wrogami (niezależnie od tego, jak bardzo wydumany bądź załgany byłby powód takiego zaklasyfikowania) osób uczestniczących w protestach, spod (zbiorczo) Strajku Kobiet, używa się wyłącznie negatywnych określeń: naziole, faszyści, nacjonaliści, antysemici, ksenofobi, homofobi, mizogini, bestie, kaci, bydlaki, zwyrodnialcy, bandziory, zbiry, siepacze, potwory, łotry, sadyści, osiłki, karki, pałkarze, napastnicy, agresorzy, brutale, prześladowcy, ciemięzcy, nienawistnicy, draby, mięśniaki, nędznicy etc. Dominująca forma męska ma wzmacniać negatywne odczucia i skojarzenia.
Mamy językowy podział na sympatyczne (zdecydowanie dominują określenie żeńskie) osoby mogące być wyłącznie ofiarami i na obrzydliwych katów. Choćby te sympatyczne osoby swoją ekspresję sprowadzały wyłącznie do agresji, przemocy, nienawiści i bluzgów. Ważne jest najpierw wdrukowanie pozytywnych określeń i skojarzeń wobec siebie oraz skrajnie negatywnych wobec wrogów, a potem napiętnowanie za jakąkolwiek próbę ich dekonstrukcji, pokazującą kulisy totalitarnej operacji na języku.
Jeśli się zaakceptuje językowy totalitaryzm i proponowaną nowomowę, za tym pójdą inne formy totalitaryzmu (już zresztą idą), aż znajdziemy się w świecie, w którym rzeczywistość Orwella to będzie igraszka. O to przede wszystkim chodzi w ulicznej rewolucji. A wszystko inne to tylko robienie wody z mózgu, żeby prawdziwe cele nie zostały wskazane i obnażone.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/526180-na-ulicach-w-polsce-dokonuje-sie-totalitarny-zamach-na-jezyk
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.