Z dobrym humorem jest ostatnio krucho, więc z radością trzeba przyjąć pojawienie się talentów ze środowisk sędziowskiego i akademickiego.
Czasy są raczej ponure, bo ludzie chorują, a gospodarcze, społeczne i psychiczne skutki pandemii dokładają swoje. Ale na tym morzu powagi i troski mamy wręcz erupcje absurdalnego humoru, jakiego nie wymyśliliby najlepsi przedstawiciele gatunku. Dwa najnowsze przypadki są niczym tzw. dżety materii plazmowej w pobliżu czarnych dziur. Jeden z takich dżetów dotyczy obrońców profesorki ze Szczecina Ingi Iwasiów (ona sama jest zresztą źródłem równie okazałych dżetów humoru), drugi pojawił się wskutek wynurzeń byłego sędziego Wojciecha Łączewskiego.
Na początek lżejszy przypadek profesorki Iwasiów. Jej obrońcy, nazywający się „akademikami i akademiczkami Uniwersytetu Szczecińskiego” są tak pozbawieni elementarnego poczucia humoru, że aż zabawni. Bekę i naigrawanie się z bluzgów swojej koleżanki, połączonych z typowym dla niektórych odmian „postępowej” humanistyki bełkotem, nazywają oni „napaścią”, „atakiem”, a wręcz „próbą publicznego linczu”. Nazywanie tak robienia sobie jaj z wygłupów i treści bezdennie niemądrych nie zmieni ich głupkowatego potencjału i charakteru. A z obrońców czyni kolejny obiekt beki. A to dlatego, że ta obrona jest równie zabawna jak to, czego broni.
„Akademiczki i akademicy Uniwersytetu Szczecińskiego” zdają się nie mieć pojęcia, co to jest wolność słowa. Podobnie jak nie zdają sobie sprawy, że akademicka forma nie czyni z prac i wypowiedzi świętości. Szczególnie gdy są prawie wyłącznie bełkotem. Korzystającym z pewnego zasobu pojęciowego nauki, lecz dającym finalnie w najlepszym wypadku literaturę, a przeważnie teksty nadające się do kabaretu. Ale przed tym bełkotem i satyrą (niezamierzoną) trzeba padać na kolana, skoro jest produktem „akademiczek i akademików”. Może studenci padają, bo chcą zdać egzaminy, natomiast każdy wolny człowiek ma prawo do woli robić sobie bekę z ewidentnych głupot i nadętych błazeństw, w których brak logiki to najmniejszy problem.
Ponuracy ze Szczecina „wyrażają najgłębsze poparcie dla Profesor Ingi Iwasiów, która w ostatnich dniach stała się ofiarą skoncentrowanej fali ataków medialnych, kierowanych zwłaszcza przez media publiczne”. Profesorka publicznie by się nie wygłupiała, to nie przyciągałaby uwagi. Ale się wygłupia. „Akademiczki i akademicy” uważają jednak, że nabijanie się z publicznych wystąpień profesorki to „fałszywa troska o higienę dyskursu publicznego”. Dalej jest tylko groza, skoro za tą „fałszywą troską” skrywa się „pokusa dyscyplinowania pracowników nauki, polegająca w tym wypadku nie tylko na narzucaniu, jak mają mówić, ale także jak mają myśleć”. Nie, szanowni akademicy, chodzi wyłącznie o reagowanie satyrą na satyrę. Także tę waszego autorstwa.
Satyrą są trywialne i ograne do znudzenia „skojarzenia z epoką, kiedy literatów odsyłano do pióra, a studentów do nauki”, ponoć „odbierane jako zastraszanie społeczności akademickiej”. Niech społeczność aż tak sobie nie „wrzuca”, bo jaki jest sens w zastraszaniu nieudolnych satyryków. Tu najwyżej można się pośmiać. Na przykład z takiego najbardziej satyrycznego fragmentu ich odezwy: „Profesor Inga Iwasiów znana jest jako wybitna literaturoznawczyni, krytyczka i pisarka. Tym, co spaja wszystkie te społeczne role, jest wyrazisty potencjał emancypacyjny, przejawiający się w podwójnym ruchu: od akademii do aktywizmu, i odwrotnie”. Ten „potencjał emancypacyjny” i „podwójny ruch” to naprawdę zabawne grepsy kabaretowe.
„Akademiczki i akademicy” nudzą się badaniami albo im nie idzie, to chcą być aktywistami w podwójnym ruchu. Efekt jest taki, że „w swym ujęciu zaangażowanym, ‘ratowniczym’, humanistyka za swój obowiązek poczytuje sobie interweniowanie w dziejącą się na naszych oczach rzeczywistość, pozatekstowy świat”. Zupełnie jak humaniści zwani bolszewikami. Im interweniowanie wyszło świetnie, pozostałym wyszło bokiem. A jacy byli zatroskani dziejącym się dookoła złem.
„Akademiczki i akademicy” solidaryzują się z profesorką Iwasiów, gdyż „od lat bezkompromisowo walczy o prawa kobiet, skutecznie przekonując, że prawa te są kwestią fundamentalną dla nas wszystkich, tak jak fundamentalne jest prawo do wolności od przemocy”. Profesorka może sobie prywatnie walczyć o co chce, uniwersytet ma badać i uczyć. Jak ktoś chce walczyć, to w partiach, stowarzyszeniach czy ruchach. No chyba, że uniwersytet będzie tym, czym był u bolszewików, to wtedy może walczyć o wszystko. Ideolo lata świetlne dzielą od uniwersytetu, więc jest kiepską satyrą przekonanie, że to „bezustannie podtrzymuje i na nowo stwarza uniwersytet jako ideę”. Co najwyżej stwarza jakąś rewolucyjną jaczejkę. A już odwoływanie się do powieści profesorki Iwasiów jako czegoś w rodzaju przewodnika metodologicznego jest satyrą do kwadratu. Z tego się można wyłącznie śmiać. No to się śmiejemy.
Drugi przypadek satyry i humoru jest bardziej kliniczny. Oto na łamach niezawodnej „Gazety Wyborczej” mamy występ stand-upera Wojciecha Łączewskiego, kiedyś sędziego (m.in. skazał Mariusza Kamińskiego). Zanim Łączewski został stand-uperem, uwikłał się w bezsensowne gry i zabawy polegające na udawaniu kogoś innego w rozmowach z udawanym Tomaszem Lisem. Efektem było udawanie, że to nie Łączewski udawał, tylko jakiś inny udający, który mu się włamał w udawanie. Po weryfikacji okazało się, że to jednak Łączewski musiał udawać, bo nikt inny nie udawał, że go udaje. Gdy to wyszło na jaw, Wojciech Łączewski opuścił stan sędziowski.
Jako stand-uper Wojciech Łączewski przygotował mocne wejście satyryczne. Chyba za mocne, bo moc przykryła humor. Zaczęło się zabawnie, bo zagrał mitomana: „Posiadam ogromną wiedzę o tym, co wyczyniało CBA za czasów Mariusza Kamińskiego, czyli aż do 2009 roku”. Ale potem przesadził: „Orzekałem w postępowaniu dotyczącym organizacji lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku. Charakter informacji, które wtedy poznałem, może budzić, w mojej ocenie, ogromne przerażenie. (…) I chociaż orzeczenie było odbierane jako korzystne dla PiS, to jednak pozostaje lęk, że ktoś zna największe tajemnice tego środowiska”.
Widownia powinna się zatrząść z emocji, ale się nie trzęsie. Łączewski nie może bowiem powiedzieć puenty, bo obowiązuje go tajemnica sędziowska. Nie może także ujawnić prawdy o lądowaniu UFO w Roswell w Nowym Meksyku, o zabójstwie Johna F. Kennedy’ego, o śmierci Marilyn Monroe, lądowaniu na Księżycu, śmierci Elvisa Presleya czy Jana Kulczyka. Mimo to gwarantuje, że „podczas składania wyjaśnień nakreśli sądowi, z jakiego rodzaju ludźmi mamy do czynienia”. Zrobi to wnosząc „o dopuszczenie dowodów z określonych dokumentów z akt ściśle tajnych, by sąd mógł zorientować się, jak skrajnie nielegalnie potrafią działać panowie Kamiński, Wąsik czy inni”. Ale potem znowu niczego się nie dowiemy, bo sąd zapewne wszystko utajni, choć Łączewski liczy na to, że „proces będzie toczył się jawnie”. Na pewno nie będzie, bo tajemnice Łączewskiego mogłyby wywalić wszystko w powietrze. I to by dopiero była erupcja (dżet) humoru.
W zasobach stand-upera Łączewskiego jest coś, co może być tak wielkim impulsem grawitacyjnym jak połączenie wielkich czarnych dziur. A opowiedzenie tego w kabarecie może doprowadzić do kolapsu nie tylko sali, ale i całego miasta. Oto bowiem Łączewski jako jedyny zna „treść rozmowy braci Kaczyńskich” 10 kwietnia 2010 r. Zna z „akt ściśle tajnych” dzięki własnej bystrości, bowiem nikt inny jej nie zauważył. Mało tego, „w tej rozmowie nie ma nic takiego, co mogłoby narazić szeroko pojęte bezpieczeństwo państwa. (…) Ona nie dotyczyła organizacji lotu, a w jednym wątku jego przebiegu”. Stand-uper Łączewski nawet nie wie, czy Zbigniew Ziobro „ją zna i jako prawnik nie może gdybać, czy nią szachuje, czy nie prezesa Kaczyńskiego”. Czyli zna tylko Łączewski, co oznacza, że ma widzenia. I wtedy widzi rozmowy. A jak już wprawi się w trans, wszyscy zobaczą to, co niewidzialne. Albo nie zobaczą, bo może sala nie przestawi się z kabaretu na cyrk.
Z dobrym humorem jest ostatnio krucho, więc z radością trzeba przyjąć pojawienie się nowych talentów, i to z tak nietypowych środowisk jak „akademicy i akademiczki Uniwersytetu Szczecińskiego” oraz sędziowie, z najwspanialszym kwiatem tego towarzystwa, czyli Wojciechem Łączewskim (mimo że już out). Nowe gwiazdy teatru absurdu i kabaretu wprawdzie jeszcze nie czują, jak są zabawni, ale poczują, gdy widownia nagrodzi ich oklaskami. W pełni na nie zasługują, więc Mrożek, Beckett, Ionesco, Genet, Pinter, Vian, Buzzati czy Adamow nie muszą się przewracać w grobach (urnach).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/524889-teatr-absurdu-i-kabaret-maja-nowe-gwiazdy